Kot Winston. Polowanie na rabusiów. Frauke Scheunemann

Kot Winston. Polowanie na rabusiów - Frauke Scheunemann


Скачать книгу
jej szkolnego kolegi na krótką chwilę pojawia się uśmiech.

      – Jestem prawie pewien, że następną szkołą, która zostanie napadnięta, będzie szkoła na Brzeźnie.

      – Dlaczego?

      – To bardzo proste, czysta statystyka. Zaczęli od największej. A potem szli w dół listy, omijając tylko niektóre obiekty, może za dobrze strzeżone. Sprawdziłem, to nie może być przypadek. Pierwsze cztery szkoły to jednocześnie cztery największe szkoły z największą ilością gotówki w sejfie.

      Daria szeroko otwiera oczy. Ja też jestem pod wrażeniem.

      – Co takiego? Czad! I policja tego jeszcze nie zauważyła?

      Tomek wzrusza ramionami.

      – Nie wiem. Czasami szczegóły przesłaniają istotę rzeczy. Albo nie mają profilera, który byłby tak dobry jak ja.

      – Kogo nie mają?

      – Profilera. No wiesz, jak w serialu, CSI: kryminalne zagadki albo jakoś tak. Kogoś, kto na podstawie śladów na miejscu zbrodni potrafi stwierdzić, jakim typem jest sprawca i jakie popełni kolejne przestępstwo.

      – CSI? W życiu nie słyszałam. Gdzie to leci? Na Disney Channel?

      Tomek śmieje się tak głośno, jakby to było najzabawniejsze pytanie, jakie kiedykolwiek słyszał.

      – Na Disney Channel? Oczywiście, że nie. W prawdziwej telewizji.

      Daria wzdycha.

      – Aha. Tego mi nie wolno oglądać. U nas w domu mogę włączać tylko kanały dla dzieci, a o wpół do ósmej i tak jest koniec oglądania. Mama jest pod tym względem tak samo surowa jak babuszka. Strasznie mnie to wkurza! Jakbym żyła na innej planecie.

      – Oj, nie przejmuj się tak. – Szczerzy zęby Tomek. – Możesz sobie w każdym razie oglądać superprogramy typu ulica Sezamkowa albo Hugo.

      – Ha ha, bardzo śmieszne – odpowiada ponuro Daria. A ja w ogóle nie rozumiem tego żartu. Przecież to są naprawdę świetne programy. Kiedyś oglądałem je razem z Darią i uważam, że są bardzo pouczające. Na przykład nie miałem w ogóle pojęcia, że jest ktoś taki jak piaskowy dziadek, który wieczorem sypie dzieciom piasek w oczy, żeby się w końcu zmęczyły i poszły spać. Zauważyłem, że ludzie zaczynają sobie trzeć oczy, kiedy są zmęczeni i teraz wiem, że to za sprawą piasku. Samego piaskowego dziadka jednak nigdy nie zobaczyłem, choć przez parę wieczorów próbowałem się na niego zaczaić. Pewnie cały czas jest w drodze. A może jest niewidzialny dla kotów. Ale na pewno nie zawsze można na niego liczyć. Są bowiem takie dni, kiedy Daria zdecydowanie nie ma ochoty iść do łóżka. I choć Anna wtedy na nią krzyczy, a babuszka zrzędzi, Daria po prostu nie może zasnąć. Idzie wtedy jeszcze raz do kuchni albo potajemnie bawi się pod kołdrą swoją nową komórką, z której jest taka dumna. Jeśli Anna ją przyłapie, strasznie się na nią wkurza. Jak się temu bliżej przyjrzeć, to oczywiście jest niesprawiedliwe, bo najwyraźniej piaskowy dziadek nie wypełnił swoich obowiązków. Pewnie się wolał gdzieś wypuścić z kumplami niż zająć dziećmi w naszym mieście. I cóż winna biedna Daria?

      Tymczasem Tomek wyskrobał ze swojego pucharka resztki lodów i teraz wydaje się znacznie bardziej zadowolony niż dziesięć minut temu. Stawia pusty pucharek przed sobą na stole, a potem wyciąga wyprostowaną dłoń. Wygląda na bardzo zdeterminowanego!

      – Sprawa jest jasna jak słońce i mogę się z tobą założyć o kolejne lody: następną szkołą, na którą napadną te zbiry, będzie szkoła na Brzeźnie. I to będzie czwartek! Przetnij zakład!

      Daria wzdycha, ale też wyciąga rękę.

      – No dobra, o lody.

      – Super. To się jeszcze tylko musimy dowiedzieć, który czwartek. Najlepiej zaczajmy się tam przez trzy kolejne czwartki.

      Daria kiwa głową z ociąganiem.

      – Okay. Ale tylko pod jednym warunkiem: jeśli zauważymy coś podejrzanego, zawiadomimy policję.

      – Jasne. Tak zrobimy. Zawiadomimy policję i poczekamy, aż zadźwięczą kajdanki. A wtedy postawisz mi lody – chichocze i najwyraźniej oczyma duszy widzi siebie pochłaniającego kolejną darmową porcję lodów.

      Radość Tomka najwyraźniej jest jednak przedwczesna. Miejscem kolejnego napadu nie jest szkoła na Brzeźnie. I nie stanie się to w czwartek. Ale nasza trójka jeszcze tego nie podejrzewa.

      Winston staje się superagentem. A konserwator pozostaje konserwatorem

      Kiedy Stanisław stawia w przedpokoju moją klatkę transportową, to nigdy nie jest dobry znak. To znaczy, że będę jechał samochodem. A ja nienawidzę jeździć samochodem. Zasadniczo robi mi się niedobrze już wtedy, gdy Stanisław buja klatką – w której siedzę skulony – niosąc mnie do auta. Potem dość brutalnie stawia mnie na podłodze, co oznacza, że w ogóle nie będę widział, dokąd jedziemy. To bardzo nieprzyjemne!

      Daleko mi więc do zachwytów, gdy dziś rano ten wstrętny transporter jest pierwszą rzeczą, na którą natykam się w drodze do kuchni. Ale potem jest jeszcze gorzej. W kuchni wyławiam z rozmowy słowo, które wprawia mnie w stan najwyższej gotowości. WETERYNARZ! Do stu tysięcy kuwet! Mam nadzieję, że się przesłyszałem! Gapię się na Stanisława, który siedząc przy kuchennym stole, pije kawę i konwersuje z Anną.

      – Chętnie przed szczepieniem Winstona zawiozę Darię do szkoły. To jest po drodze do weterynarza.

      Od razu włosy na karku stają mi dęba. To będzie okropny dzień, co do tego nie ma wątpliwości! Jak Stanisław może sobie tak spokojnie siedzieć, skoro jednocześnie ma zamiar zrobić coś tak straszliwego swojemu najlepszemu przyjacielowi, czyli mnie?! Klatka transportowa jest straszna, weterynarz jeszcze straszniejszy, ale najstraszniejsze jest zdecydowanie szczepienie! Ta obłudna, niby taka kochająca zwierzęta pani weterynarz wbije igłę w najcenniejszego kota na świecie! Będzie strasznie piekło, a jeśli nie będę przy tym stał spokojnie, jej asystentka przygwoździ mnie niczym imadłem swoimi zimnymi rękami. Wszechmocna sardynko w oleju, do czego zdolni są ludzie!

      Zezuję w stronę Anny. Może ona przynajmniej zamierza nie dopuścić do tego, by stała mi się taka krzywda?

      – Och, panie profesorze, to naprawdę bardzo miłe, ale Daria może przecież pojechać rowerem.

      Ani słowa o czekających mnie torturach, zamiast tego tylko jakieś banały na temat drogi Darii do szkoły. Bezczelność!

      – Nie, to naprawdę żaden problem, chętnie ją zabiorę. Niech pani spojrzy za okno, Anno, leje jak z cebra. Biedne dziecko!

      Miau miau miauuuuu! Cóż to ma teraz znaczyć „biedne dziecko”? Biedny kot! Dlaczego istoty dwunożne myślą zawsze tylko o innych dwunożnych? Ej, wy tam! Tu na podłodze siedzi ktoś, komu grozi załamanie nerwowe!

      Ale nikt nie słyszy mojego żałosnego pisku i miauczenia. Zamiast okazać współczucie, Stanisław wstaje i idzie do przedpokoju po skrzynkę. Zastanawiam się przez chwilę, czy nie mógłbym się po prostu gdzieś schować. Ale z doświadczenia wiem, że opór jest bezcelowy. Ze zwieszoną głową i jeszcze bardziej zwieszonymi uszami siedzę więc dalej na podłodze, a Stanisław w końcu pakuje mnie do klatki, którą wkłada sobie pod pachę.

      – Dariu? Jesteś gotowa? – woła w kierunku dziecięcego pokoju.

      – Tak, panie profesorze, jestem – słychać natychmiastową odpowiedź. Daria pewnie zaraz się pojawi. Tak w każdym razie przypuszczam na podstawie kroków, bo właściwie nic nie widzę. – Dziękuję, że mnie pan zabierze!

      – Nie ma sprawy! Możesz


Скачать книгу