Marzenie znachorki. Sabine Ebert

Marzenie znachorki - Sabine Ebert


Скачать книгу
moja córka urządziła lazaret?

      – Tam – Gertruda wskazała ręką na budynek obok stajennych zabudowań. – Czy potrzeba wam jeszcze kilku ludzi do pomocy?

      Marta skinęła z ulgą i zamierzała ruszyć dalej, ale coś ją powstrzymało.

      Kilka kroków dalej rozległo się biadolenie.

      – Dopiero co pan wrócił z obczyzny, a już mamy wojnę. Ilu naszych mężczyzn tym razem stracimy? Nieszczęście przywarło mu do pięt!

      Kilka głosów mruknęło aprobująco.

      Marta stanęła i rozejrzała się za mówiącą. Była to chuda kobieta o bladej twarzy, wokół której kłębiła się trójka dzieci.

      „Jeśli obwiniają Dytryka za śmierć swoich mężów i atak Albrechta, to wszystko stracone” – pomyślała.

      – Uciszcie się! – ofuknęła kobiety i surowo popatrzyła w oczy tej, która mówiła. – Lepiej się módlcie, by hrabia Dytryk was obronił, i bądźcie wdzięczne za jego odwagę. W tej chwili nad rzeką ryzykuje za was życie. Jeśli ta ziemia dostanie się pod panowanie Albrechta z Wettynu, możecie zapomnieć o jakiejkolwiek nadziei. Tam możecie zobaczyć, co was wtedy czeka! – wskazała oskarżycielsko na słupy dymu unoszące się na północy. Utkwiła wzrok w twarzy bladej kobiety, która pospiesznie opuściła oczy i cofnęła się o pół kroku.

      „Muszę rozpędzić to towarzystwo, nim ich nastrój zacznie się rozpowszechniać – pomyślała Marta. – Mamy przed sobą dłuższe oblężenie, jeśli przy brodzie nie wydarzy się cud i jeśli Dytryk nie zginie. Niechaj Bóg nie dopuści do tego!” Stłumiła w sobie myśl, że wtedy jej syn zapewne też poległby u boku Dytryka.

      – Chodźcie mi pomóc drzeć płótno na opatrunki dla rannych! – nakazała chudej kobiecie. – Odeślij dzieci do piekarni. Wyglądają na głodne, niech im dadzą coś do jedzenia.

      Zachęta wyczarowała uśmiech na twarzy najstarszego z trójki dzieci, pięciolatka z zapłakaną buzią.

      – Chodźcie – powiedział, biorąc rodzeństwo za ręce. – Szlachetna pani powiedziała, że dostaniemy coś do jedzenia.

      Nie oglądając się więcej na matkę, zdecydowanym ruchem pociągnął w kierunku piekarni maluchy, szczęśliwe na myśl o kęsie chleba.

      Marta się odwróciła i przyciągnęła do siebie Gertrudę.

      – Trzeba znaleźć ludziom zajęcie, inaczej opadnie ich za duży strach – powiedziała cicho.

      – Jak mają się nie bać? – wybuchnęła żona zarządcy z taką rozpaczą, że Marta rozkazała jej milczeć i wyprowadziwszy ją z ciżby, zaprowadziła w spokojne miejsce.

      Dopiero tam pozwoliła Gertrudzie dalej mówić.

      – Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie przeżyliśmy! – żaliła się. – Wprawdzie potrafię obliczyć zapasy i rozdzielić pracę przy zwykłej obsadzie zamku, umiem też rozmieścić i nakarmić sporą ilość gości…

      Odwróciła się i wskazała na masę ludzi miotających się bezładnie po zamkowym dziedzińcu albo tulących się do siebie z rozżaleniem w oczach.

      – Nawet nie wiem, ilu ich jest… Nie mówiąc o tym, gdzie mam ich pomieścić i jak długo mogę ich wykarmić!

      Marta z ciężkim sercem postanowiła jeszcze trochę przesunąć przywitanie z córką. Na razie Klara da sobie radę. Teraz ważniejsze było uspokojenie całkowicie rozstrojonej Gertrudy. Musiała jej pomóc. W przeciwnym wypadku wybuchnie panika, nim jeszcze rozpocznie się oblężenie.

      Bród

      Mężczyźni przy brodzie też dostrzegli kłęby dymu unoszące się od północy i wiedzieli, co oznaczały. Norbert z Weissenfels przeżegnał się, po czym kazał natychmiast zakończyć prace i szykować się do walki. Wieśniaków, którzy jeszcze przed chwilą targali pnie, o ile nie przydzielono ich do oddziału łuczników i kuszników, odesłał, by schronili się w zamku.

      Wróg nadchodził z północy, zatem pierwszy atak sił przeciwnika powinien nastąpić właśnie tutaj. Tomasz siedział w siodle, od dawna w pełni uzbrojony, gdy od strony zamku dojechał do niego hrabia, prowadząc ze sobą dwa i pół tuzina pancernych jeźdźców. Ich widok napełnił syna Marty głębokim zadowoleniem. W ciągu ostatnich dwóch lat często pozostawał pod rozkazami Dytryka i brał udział w bitwach u jego boku. Nie było nikogo, z kim chętniej ruszyłby do boju. Dzisiejsza walka była nieunikniona. Tomasz właściwie z niecierpliwością na nią czekał. Nie będzie pokoju, póki Albrecht żyje. Może mógłby dziś pomścić śmierć swojego ojca?

      Lekko zmrużył oczy, szukając w oddziale ojczyma, ale wśród galopujących w ich stronę ogierów nie udało mu się dostrzec jego kasztanka. Zdziwił się. Nigdy by nie przypuszczał, że Łukasz zrezygnuje z walki u boku Dytryka. Z drugiej strony Tomasz zdążył się już niejako przyzwyczaić, że myśli Łukasza przyjmowały zaskakujące kierunki, za którymi z reguły krył się inteligentny, przemyślany plan.

      – Norbercie, ubezpieczcie drogę do zamku, postawcie tylu ludzi, ilu potrzebujecie – zawołał Dytryk, zatrzymując konia przed uzbrojonymi ludźmi zebranymi na brzegu Soławy. – Łukasz dopilnuje na razie ludzi na zamku.

      Norbert z Weissenfels skinął na znak, że zrozumiał, i pogalopował przed siebie.

      Nikt nie zaprotestował, gdy Tomasz, jak zwykle, ustawił swego konia u boku Dytryka. Bezwiednie położył dłoń na rękojeści miecza i patrzył na zbliżający się oddział wrogich jeźdźców. Młody rycerz na srokatym koniu stanął po lewicy Dytryka. Konrad, najstarszy syn Norberta, który wprawdzie z twarzy był niezmiernie podobny do ojca, ale bardziej krępy, nie tak wysoki i szczupły jak tamten.

      Dwa tuziny łuczników podążających za jeźdźcami dotarło do brzegu i rozstawiło się wzdłuż palisady. Dołączyło do nich kilku mężczyzn uzbrojonych w proce i miotacze.

      Przeciwnicy weszli w zasięg łuków i nie zwalniając tempa, parli w stronę rzeki.

      Tomasz wyciągnął z pochwy miecz. Koń poczuł napięcie jeźdźca i poruszył się niespokojnie. Tomasz z trudem go uspokoił. Nie był to szczególnie dobry koń, znów zatęsknił za swym wyśmienicie wyszkolonym karym ogierem, z którym rozumiał się niczym z przyjacielem. Musiał go poświęcić podczas oblężenia Akki. Później spod na wpół przymkniętych powiek spojrzał na Dytryka, który jeszcze nie sięgnął po broń, tylko spokojnie czekał. Gambeson pod jego kolczugą był wypłowiały od prażącego zamorskiego słońca, a skóra opalona mimo chłodnej jesiennej pogody. Nosił to samo ubranie i broń co wówczas, gdy Tomasz jechał u jego boku na swą pierwszą bitwę. Na anatolskiej wyżynie, kiedy po uciążliwym marszu po pozbawionym wody terenie, w dręczącym upale znaleźli się twarzą w twarz z olbrzymią armią Seldżukidów.

      Tomasz w milczeniu starał się oszacować liczebność zbliżającego się do nich przeciwnika. Dwustu pięćdziesięciu… może nawet więcej, wszyscy na koniach. Pod misiurkami i osłaniającymi nosy hełmami trudno było rozpoznać ich twarze. Albrecht jechał na samym przedzie, dobrze widoczny z uwagi na bogato zdobiony przyodziewek i siwka ze wspaniałą uprzężą. To zwierzę było w jego posiadaniu już dwa lata wcześniej, gdy Tomasz był jeszcze giermkiem na miśnieńskim dworze. U jego boku jechał żołnierz z chorągwią i dwóch innych mężczyzn, których Tomaszowi udało się rozpoznać. Marszałek i stolnik. Natychmiast zaczął wypatrywać pewnej szczególnej twarzy, w nadziei, że spod hełmu jego zagorzałego wroga Rutgera wysunie się pasmo jaskraworudych włosów.

      Albrecht i jego towarzysze już z daleka zauważyli, że oczekiwano ich przy brodzie. Ale tylko


Скачать книгу