Czarna księga. Orhan Pamuk
wciąż żywe, pełne zapachów i kolorów; o tym, z jaką niecierpliwością chore dzieci, zmuszone do leżenia w łóżku, czekają na powrót matek, które poszły do jego sklepu, by kupić im na pocieszenie jakiś upominek, zabawkę (ołowianego żołnierzyka) albo książeczkę (Chłopca o czerwonych włosach), albo komiks (numer siedemnasty przygód Żelaznej Pięści, w którym bohater powraca do życia); jak tysiące uczniów z okolicznych szkół czekają na ostatni dzwonek (w marzeniach już dawno kazali mu zadzwonić) i biegną do sklepu, by kupić wafelek z dołączonym portretem ulubionego piłkarza (Metina z drużyny Galatasaray), zapaśnika (Hamita Kaplana) albo aktora (Jerry’ego Lewisa); jak dziewczęta wpadają do sklepu po buteleczkę acetonu, żeby — nim pójdą wieczorem do szkoły rękodzieła — zmyć z paznokci wyblakły lakier, zaś po latach, nieszczęśliwe w nudnych małżeństwach, w pozbawionych wyrazu kuchniach, wśród dzieci i wnuków, wspominają młodzieńcze miłości, a jego sklep wydaje im się baśnią.
Alâaddin przyszedł więc kiedyś do nas do domu. Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Opowiedziałem mu historię zielonego długopisu, który kupiłem u niego dawno temu — zostało nim spisane kiepskie tłumaczenie pewnej powieści detektywistycznej. Druga moja opowieść dotyczyła kobiety, bardzo mi bliskiej, której podarowałem ową książkę. Bohaterka tej opowieści została skazana na czytanie kryminałów do końca życia i nierobienie niczego poza tym. Następnie opisałem, jak dwaj patriotycznie nastawieni ludzie, oficer i dziennikarz, planujący przewrót, antyrządowy spisek, który zmieniłby bieg naszej historii i całego Wschodu, spotkali się w jego sklepie. Owego dnia pod wieczór, w czasie gdy odbywało się to historyczne spotkanie, on, ukryty za ladą, na której po sam sufit piętrzyły się sterty książek i pudełek, nie mając o niczym pojęcia, ślinił palce i przeliczał niesprzedane numery gazet i czasopism, przeznaczone do zwrotu następnego ranka. Opowiedziałem mu, jak nagie kobiety z kraju i zagranicy, pozujące na okładkach czasopism, którymi obwieszał pień wielkiego kasztanowca rosnącego przed sklepem i obkładał półki na wystawie, w snach, które przyśnią się tej nocy przechodzącym ulicą zamyślonym samotnym mężczyznom, będą igrać figlarnie niczym nienasycone branki i sułtańskie nałożnice z Baśni tysiąca i jednej nocy. A skoro już mowa o Baśniach tysiąca i jednej nocy, wspomniałem mu o jednej, która — choć nosiła takie miano — nie była jedną z nich, lecz jedynie została zręcznie przemycona do zbioru, wydanego po raz pierwszy na Zachodzie przez Antoine’a Gallanta dwieście pięćdziesiąt lat temu. W rzeczywistości baśń tę opowiedziała Gallantowi nie Szeherezada, ale pewna chrześcijanka o imieniu Hanna. Jak się okazało, owa Hanna to Yohanna Diyab, uczona kobieta z Aleppo, a opowiedziana przez nią baśń jest baśnią turecką i rozgrywa się najprawdopodobniej w Stambule, na co wskazuje znajdujący się w niej pewien szczegół dotyczący kawy. Bo w gruncie rzeczy nie da się stwierdzić, co jest pierwotną wersją baśni, tak jak nie da się stwierdzić, co jest pierwotną wersją życia. Bo w gruncie rzeczy zapominam, zapominam, zapominam wszystko. Bo w gruncie rzeczy jestem stary, nieszczęśliwy, rozdrażniony, samotny i chcę umrzeć. Bo w gruncie rzeczy od placu Nişantaşı dochodzi hałas wieczornego szczytu, z radia zaś muzyka, pod której wpływem człowieka ogarnia smutek, a do oczu napływają mu łzy. Bo w gruncie rzeczy, spędziwszy życie na snuciu opowieści, chciałbym przed śmiercią usłyszeć od niego, Alâaddina, jedną po drugiej historie wszystkich zapomnianych przeze mnie przedmiotów: flakonów wody kolońskiej z jego sklepu, znaczków opłaty skarbowej, obrazków na pudełkach od zapałek, nylonowych pończoch, kartek pocztowych, fotosów aktorów, roczników seksuologicznych, szpilek do włosów i modlitewników.
Tak jak to bywa z rzeczywistymi postaciami, które znalazły się wewnątrz wymyślonych opowieści, Alâaddin miał w sobie coś nierealnego, nie mieszczącego się w granicach poznawalnego świata, zaprzeczającego zasadom logiki. Oznajmił, że cieszy go zainteresowanie prasy. Od trzydziestu lat czternaście godzin na dobę pracuje w sklepie na rogu, zawsze pełnym klientów, za to w niedzielne popołudnia, między wpół do trzeciej a wpół do piątej, gdy wszyscy słuchają radiowej transmisji meczu, śpi w domu. Wyznał, że w rzeczywistości wcale nie nazywa się Alâaddin, ale klienci o tym nie wiedzą. Z gazet zaś czytuje jedynie „Hürriyet”. Wyjaśnił, że polityczne spotkanie nie mogło się odbyć w jego sklepie, gdyż dokładnie naprzeciwko znajduje się komisariat w Teşvikiye, a on sam polityką się nie interesuje. Nie jest też prawdą, że przelicza gazety, śliniąc palce, ani to, że jego sklep jest jakimś legendarnym czy bajkowym miejscem. Nie lubi, gdy ktoś odnosi mylne wrażenie. Na przykład ubodzy staruszkowie, którzy ujrzawszy na wystawie plastikowe zegarki zabawki, wzięli je za prawdziwe i, zaskoczeni niską ceną, natychmiast chcieli je kupić. Z kolei pewni gracze w zdrapkę oraz nabywcy losów Loterii Państwowej, które okazały się puste, wpadli po przegranej we wściekłość i awanturowali się, oskarżając jego, Alâaddina, że sam wyprodukował kupony. Kobieta, której poszło oczko w nylonowych pończochach, matka dziecka, któremu po zjedzeniu krajowej czekolady wyskoczyła na całym ciele łuszcząca się alergiczna wysypka, czytelnik nie zgadzający się z politycznymi poglądami prezentowanymi w jakiejś gazecie — wszyscy mieli pretensje do niego, Alâaddina, będącego przecież jedynie pośrednikiem, nie zaś producentem. Nie jego winą było to, że w pudełku brązowej pasty do butów była pasta czarna. Ani to, że ledwie Emel Sayın skończyła śpiewać zmysłowym głosem pierwszą piosenkę w transmitowanym przez radio koncercie, w rozedrganym odbiorniku tranzystorowym pękła bateria krajowej produkcji i zniszczyła urządzenie, gdyż zalała je czarną cieczą. Ani to, że kompas, niezależnie od miejsca, w którym się znajdował, zamiast pokazywać północ, wskazywał komisariat w Teşvikiye. Nie ponosił odpowiedzialności za to, że w paczce papierosów Bafra ukryty był list młodej marzycielki, robotnicy z fabryki tytoniowej, z wyznaniem miłości i propozycją małżeństwa, a pomocnik malarza pokojowego, który znalazł ów list, nie posiadając się ze szczęścia, w te pędy przyleciał do sklepu i, ucałowawszy z szacunkiem dłoń Alâaddina, poprosił, by ten został świadkiem na jego ślubie, po czym zapytał o adres dziewczyny.
Sklep znajdował się w dzielnicy Stambułu uznawanej niegdyś za najlepszą, ale klientela wciąż zaskakiwała jego właściciela. Zadziwiali go panowie w krawatach, którzy nie nauczyli się jeszcze, że istnieje coś takiego jak kolejka; czasem nie wytrzymywał i krzyczał na tych, którzy wiedzieli już, że należy zająć miejsce w ogonku, ale wciąż nie umieli spokojnie poczekać na swoją kolej. Zrezygnował ze sprzedaży biletów autobusowych, ponieważ za każdym razem, gdy zza rogu wyjeżdżał autobus, do sklepu wpadała grupa osób i wrzeszczała, siejąc zamęt niczym horda Mongołów: „Daj pan bilet, bilet, tylko szybko!”. Przyzwyczaił się już do par z czterdziestoletnim stażem małżeńskim, kłócących się zawzięcie przy wybieraniu losu na loterię, do umalowanych elegantek obwąchujących trzydzieści kostek mydła, zanim kupią jedną z nich, i do emerytowanych oficerów, którzy, szukając gwizdka, wypróbowywali po kolei wszystkie znajdujące się w pudełku. Nie zwracał już na nich uwagi, tak jak nie przejął się panią domu utyskującą, że nie ma jednego ze starych numerów fotopowieści, która przestała się ukazywać jedenaście lat wcześniej, ani otyłym jegomościem liżącym przed kupnem każdy znaczek, by sprawdzić, jaki smak ma klej na jego spodzie, ani też żoną rzeźnika, która, kupiwszy goździk z krepiny, przyniosła go z powrotem następnego dnia z pretensją, że nie pachnie.
Dorobienie się tego sklepu kosztowało go wiele ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Długie lata własnymi rękami oprawiał w tomy stare egzemplarze komiksów Teksas i Tom Mix, co dzień o świcie, gdy miasto jeszcze spało, otwierał sklep, zamiatał chodnik, do sznurków na drzwiach sklepu i rosnącego przed nim kasztanowca przyczepiał klamerkami do bielizny gazety i czasopisma, układał nowości na wystawie; w poszukiwaniu najbardziej osobliwych towarów, jakich mogliby sobie zażyczyć klienci (figurek tancerek, które po zbliżeniu lusterka wyposażonego w magnes zaczynały się obracać, trójkolorowych sznurowadeł, gipsowych statuetek Atatürka z oczami, w których zapalały się niebieskie żaróweczki, temperówek w kształcie holenderskich wiatraków, tabliczek z napisami „Do wynajęcia” i „Bismillahirahmanirahim”17, gum do żucia o zapachu żywicy, z obrazkami ptaków o numeracji