Czarna księga. Orhan Pamuk
„Nie ma”, bo skoro pytano o coś, to owo coś musiało istnieć. Mówił wtedy: „Jutro sprowadzę”, i zapisywał w zeszycie, by następnego dnia niczym uparty wędrowiec tak długo przemierzać miasto i rozpytywać po sklepach, aż znajdował to, o co pytał klient. Bywały dni tłuste, gdy nie musiał specjalnie się trudzić, by zarobić na sprzedaży niewiarygodnie wielu egzemplarzy fotopowieści, komiksów o kowbojach lub podobizn krajowych gwiazd o twarzach pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu, oraz dni chude, zimne, ponure, kiedy jego spokój pryskał, a kawę i papierosy mógł dostać jedynie na czarnym rynku. Z perspektywy jego sklepu nie sposób było poznać, że płynący chodnikiem potok przechodniów składa się nie z ludzi, którzy potrafią dokładnie sprecyzować swoje oczekiwania: „to i to, takie a takie”, lecz z niezdecydowanych: „może taki, może siaki, sam nie wiem”.
Wszystkie te rzesze ludzi tak — wydawałoby się — zupełnie od siebie różnych nagle jak jeden mąż zaczynały się interesować pudełkami na papierosy z pozytywką, by wkrótce zapałać chęcią posiadania importowanego z Japonii pióra wiecznego wielkości małego palca, a już następnego dnia, nie pamiętając o poprzednich zabawkach, z takim zapałem kupowały zapalniczki w kształcie pistoletu, że Alâaddin nie nastarczał ich sprowadzać. Potem nadeszła moda na plastikowe ustniki i cały naród przez sześć miesięcy palił papierosy w przezroczystych fifkach, by z niezdrową pasją badacza oglądać osiadającą w nich ohydną smołę. Nagle wszyscy, wierzący i niewierzący, lewicowcy i prawicowcy, zaczęli kupować u Alâaddina kolorowe tespihy19 różnej wielkości i gdziekolwiek się znaleźli, nieustannie obracali je w palcach. W końcu i ten szał wygasał, Alâaddinowi zaś pozostały stosy różańców, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Ostatnio w modzie są senniki i przed sklepem ustawia się kolejka po broszurkę z objaśnieniami snów. Bywa, że na ekrany kin wchodzi nowy amerykański film i pod jego wpływem młodzież masowo sprawia sobie ciemne okulary, albo napiszą coś w gazecie i już wszystkie kobiety muszą mieć błyszczyk, a mężczyźni — przylegające do głowy czapki, odpowiednie raczej dla imamów; na ogół jednak takie mody rozprzestrzeniają się niczym dżuma i w niewytłumaczalny sposób. Dlaczego ni stąd, ni zowąd tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi w tym samym momencie zaczynają stawiać na radioodbiornikach, parapetach, tylnych półkach samochodu, biurkach i ladach takie same drewniane żaglówki? Jak rozumieć to, że wiedzeni najwyraźniej tym samym niewytłumaczalnym pragnieniem kobiety i mężczyźni, dorośli i dzieci, starzy i młodzi wieszają na ścianach i drzwiach ten sam obrazek, przedstawiający smutne dziecko o europejskich rysach, któremu z oka spływa wielka łza? Ci ludzie, ten naród jest… jest… „Dziwny — podpowiedziałem Alâaddinowi brakujące słowo — niezrozumiały, a nawet przerażający”. Wszak wyszukiwanie słów to moja specjalność, nie jego. Milczeliśmy chwilę.
Gdy potem opowiadał mi o kiwających głową laleczkach z celuloidu, które sprzedawał przez wiele lat, albo o popularnych dawniej czekoladkach w kształcie buteleczek, wypełnionych likierem wiśniowym i z wisienką w środku, albo o miejscach w Stambule, gdzie można było najtaniej kupić najlepsze listewki na latawce, zrozumiałem, że Alâaddina i jego klientów łączy więź, której nawet on sam nie potrafił wyrazić słowami. Lubił zarówno małą dziewczynkę, która przychodziła z babcią po hula-hoop, jak i pryszczatego młodzieńca zaszywającego się w kącie sklepu z francuskim czasopismem, by ukradkiem uprawiać miłość z nagimi kobietami, których wizerunki zdobiły strony. I urzędniczkę z banku, okularnicę, która kupowała powieść o niewiarygodnym życiu hollywoodzkich gwiazd, by przeczytawszy ją w nocy, zwrócić następnego ranka ze słowami: „Okazało się, że już taką mam”. I staruszka, który nalegał, by portret dziewczyny czytającej Koran zawinąć mu w gazetę pozbawioną zdjęć. Sympatia ta miała jednak granice. Był w stanie, przynajmniej częściowo, okazać zrozumienie matce i córce, które z czasopisma o modzie wyjęły arkusz z wykrojami, rozłożyły na środku sklepu i zabrały się do krojenia sukienki, a także dzieciakom, które, kupiwszy czołgi, natychmiast rozegrały bitwę pancerną i zanim zdążyły opuścić sklep, już połamały zabawki, lecz gdy ktoś pytał o latarkę w kształcie długopisu albo breloczek z trupią czaszką, ogarniało go uczucie, że klient wysyła mu znaki z nieznanego i niezrozumiałego świata. Jaką tajemnicą był naznaczony dziwny człowiek, który zeszyt z ćwiczeniami dla uczniów zatytułowany „Zimowy pejzaż” uparcie nazywał „Letnim pejzażem”? Pewnego wieczoru, tuż przed zamknięciem sklepu, zjawiły się dwa typy spod ciemnej gwiazdy i z uwagą, czułością i wprawą lekarzy zajmujących się prawdziwymi niemowlętami zaczęły oglądać wielkie lalki w gotowych ubrankach, poruszające kończynami, i podziwiać, jak różowe stworzenia zamykają i otwierają oczy, po czym kazały sobie zapakować butelkę rakı oraz jedną z lalek i przyprawiwszy sklepikarza o dreszcz, zniknęły w ciemnościach. Po wielu podobnych zdarzeniach Alâaddinowi zaczęły śnić się lalki, sprzedawane odtąd w pudełkach i foliowych opakowaniach, które po zamknięciu sklepu powoli mrugają powiekami, a ich włosy rosną. Być może zapytałby mnie, czego to może być oznaką, lecz mówił zbyt dużo, aż w końcu ogarnęło go pełne smutku i bezradności milczenie, zdarzające się naszym rodakom, gdy nagle poczują, że swoimi problemami nadmiernie absorbują świat. Milczeliśmy obydwaj, wiedząc, że tym razem przez długi czas żaden z nas nie przerwie ciszy.
Wychodząc, Alâaddin takim tonem, jakby przepraszał, powiedział, żebym napisał to, co uważam, sam przecież wiem najlepiej. Być może pewnego dnia, drodzy czytelnicy, będę w stanie napisać dobry artykuł o małych dzieciach i ich snach.
Wyjeżdża się, mając jakiś powód. I wyjaśnia się go.
Druga strona ma prawo coś odpowiedzieć.
Ale w taki sposób nikt nie wyjeżdża. Nie, to jest dziecinne.
Marcel Proust, Nie ma Albertyny
(przeł. Maciej Żurowski)
Liczący dziewiętnaście wyrazów list pożegnalny Rüya napisała zielonym długopisem, który zawsze leżał obok telefonu. Tym razem długopisu nigdzie nie było i mimo usilnych poszukiwań Galip go nie odnalazł, uznał więc, że Rüya napisała list w ostatniej chwili, tuż przed wyjściem z domu — potem zapewne wrzuciła długopis do torebki, sądząc, że może jej się jeszcze przyda; wskazywał na to fakt, że grube wieczne pióro, którego z wyraźną przyjemnością używała w niezmiernie rzadkich wypadkach, gdy z wielką starannością pisała do kogoś list (i tak go na ogół nie kończyła, a nawet jeśli, to nie wkładała do koperty, a jeżeli już włożyła, to nie wrzucała do skrzynki), znajdowało się na swoim miejscu: w szufladzie szafki w sypialni. Galip nieraz potem próbował ustalić, z jakiego zeszytu wyrwała kartkę, na której napisała pożegnalny list. Długo porównywał jego papier ze stronicami zeszytów wyjętych z szuflady, zamienionej przez Rüyę (za namową Celâla zresztą) w miniaturowe muzeum własnej przeszłości: zeszytu do arytmetyki ze szkoły podstawowej, w którym obliczała należność za tuzin jaj po sześć kuruszy, przymusowo prowadzonego zeszytu do religii (na jego ostatnich stronach nabazgrała z nudów swastyki i karykaturę zezowatego katechety), a także tego do literatury („Na sprawdzianie mogą pytać o Hüsn ü Aşk”), którego marginesy okrasiła projektami spódnic oraz imionami zagranicznych gwiazd filmowych, piosenkarzy pop i przystojnych sportowców. Uparcie przeszukiwał wnętrze szuflady, z niezmienną łatwością budzące w nim poczucie głębokiego rozczarowania, i różne pudła, zwodzące go mirażami znalezienia tego, czego szukał. Zaglądał pod łóżka i do kieszeni ubrań Rüyi, wciąż przesiąkniętych jej zapachem, jakby chciały go przekonać, że nic się nie zmieniło. Aż w końcu pewnego dnia, po porannym wezwaniu na modlitwę, jego wzrok padł na przeszukaną już szafę — sięgnął ręką do jej wnętrza na chybił trafił i znalazł zeszyt, z którego pochodziła kartka. Ze środka zeszytu — przeglądał go już wcześniej, lecz nie zwrócił uwagi na zawarte