Czarna księga. Orhan Pamuk
i zrównoważony, choć młodszy brat, stanie po stronie bratanka i oznajmi, że czytał jeden z jego ostatnich felietonów. Chcąc wzmocnić satysfakcję czerpaną z obrony bratanka, ojciec skorzysta z okazji, by wymądrzać się w obecności własnego syna, i po kilku pochwałach — Celâl, gdyby je usłyszał, na pewno stroiłby sobie z tego żarty — wypowie parę słów „konstruktywnej” krytyki. Matka („Mamo, nie wtrącaj się, proszę!”) pokręci głową i poprze ojca (ona również uważa za swój obowiązek bronić Celâla przed stryjem Melihem, robi to jednak z pozycji „w gruncie rzeczy to dobry chłopak, ale…”), a wtedy ja nie wytrzymam i niepotrzebnie zapytam: „Czytaliście jego dzisiejszy felieton?”. Wiem przecież, że oni nie rozumieją ukrytych znaczeń jego słów, nie odczuwają i nie będą odczuwać przyjemności, jaką ja czerpię z lektury owych felietonów. Na to stryj Melih spyta: „A jaki dzień tygodnia mamy dzisiaj?” albo „To już publikują go codziennie? Nie czytałem!”, choć gazetę będzie trzymał otwartą właśnie na stronie z rubryką Celâla; ojciec oświadczy: „Mimo wszystko nie podoba mi się obcesowy ton, jakim wyraża się o premierze”, matka zaś wtrąci: „Jeśli nie szanuje jego poglądów, powinien chociaż szanować jego osobowość jako pisarza”, nie wiadomo do kogo kierując te słowa, do premiera czy do ojca, i przyznając Celâlowi rację, czy też może wcale nie. Ośmielona tą nieokreślonością, ciocia Suzan powie: „Na kwestię nieśmiertelności, ateizmu i tytoniu zapatruje się podobnie jak Francuzi!”, tym samym kierując rozmowę na papierosy i palenie. Pani Esma, nadal nie wiedząc, ile osób będzie na kolacji, nakryje stół obrusem; rozłoży go niczym wielkie, czyste prześcieradło na łóżku — złapawszy za jeden brzeg, trzepnie tkaniną, aż jej drugi koniec wzbije się w powietrze, po czym będzie obserwować, jak płachta powoli opada; nie wyjmie przy tym papierosa z ust, co sprawi, że między nią a stryjem Melihem na nowo rozgorzeje ta sama co zawsze wymiana zdań: „Dym z pani papierosa zaostrza moją astmę!”, „Skoro tak, niech pan sam rzuci palenie, panie Melihu!”. Wyjdę wtedy z pokoju; w kuchni, otoczona obłokiem pachnącego ciastem, stopionym serem i rozgrzanym tłuszczem dymu, ciocia Hâle, niczym czarodziej pochylający się nad kotłem z magicznym eliksirem, smaży böreki; pospiesznie, ukradkiem, jakby wręczała mi łapówkę w nadziei na okazanie specjalnego zainteresowania, obdarzenie serdecznością, a może i pocałunkiem, wetknie mi do ust pierożek zdjęty wprost z patelni i zapyta: „Gorący?”, a ja, płacząc z bólu, nie będę w stanie jej odpowiedzieć. Pójdę do pokoju, w którym niegdyś Babcia i Dziadek, okryci niebieską kołdrą, spędzali bezsenne noce, w którym mnie i Rüyę, siedzących na tej samej kołdrze, Babcia uczyła rysunku, arytmetyki i czytania i do którego po śmierci dziadków Vasıf przeniósł się ze swoim akwarium; zobaczę tam Rüyę, jak razem z Vasıfem ogląda jego ukochane japońskie rybki i kolekcję wycinków z gazet. Dołączę do nich, a żeby nie wyszło na jaw, że Vasıf jest głuchoniemy, Rüya i ja nie będziemy ze sobą rozmawiać, tylko — pomagając sobie naszym językiem gestów, tak jak robiliśmy, gdy byliśmy mali — odegramy przed nim scenę ze starego filmu obejrzanego w telewizji, a jeśli ostatnio nie widzieliśmy żadnego obrazu godnego uwagi, odtworzymy ze wszystkimi szczegółami, jakbyśmy go dopiero co oglądali, fragment Upiora w Operze, który niezmiennie wzbudza entuzjazm Vasıfa. Dopiero później, gdy Vasıf się odwróci lub podejdzie do swych rybek, popatrzymy na siebie i wtedy zobaczę cię pierwszy raz od rana, porozmawiam z tobą pierwszy raz od wczorajszego wieczoru, zapytam: „Jak się masz?”, a ty odpowiesz jak zawsze: „Dobrze, wszystko w porządku”. Zatrzymam się wtedy i zacznę się zastanawiać, jakie aluzje są ukryte w tych słowach, a jakie nie są, i by ukryć pustkę moich myśli, zapytam: „Co dziś robiłaś?”, jakbym nie wiedział, że spędziłaś dzień nad jakąś powieścią kryminalną, której ja nigdy nie przeczytałem, a ty jak zawsze obiecywałaś sobie przetłumaczyć ją na turecki, lecz nigdy się do tego nie zabrałaś — „Co dziś robiłaś, Rüyo?”.
Opisując w pewnym felietonie zaduch snu, smród czosnku, pleśni, wapna, węgla i smażonego tłuszczu, roznoszący się na klatkach schodowych kamienic przy bocznych ulicach, Celâl wysnuł przypuszczenie, że może on zawierać i inne składniki. Zanim nacisnął dzwonek u drzwi, Galip postanowił spytać Rüyę, czy to ona dzwoniła do kancelarii trzy razy tego dnia.
Drzwi otworzyła ciocia Hâle i od razu spytała:
— A gdzie Rüya?
— Nie przyszła jeszcze? — zdziwił się Galip. — Miała ciocia do niej zadzwonić.
— Telefonowałam, ale nikt nie odbierał. Uznałam, że ją zawiadomiłeś.
— Może jest na górze, u ojca.
— Twój stryj i jego żona już dawno do nas zeszli — oznajmiła ciocia.
Zapadła cisza.
— Pewnie jest w domu — powiedział po chwili Galip. — Polecę i ją przyprowadzę.
— Nikt nie odbiera telefonu — zawołała ciocia, lecz Galip zbiegał już ze schodów. — No dobrze, tylko się pospiesz. Esma smaży już dla ciebie böreki!
W zacinającym mokrym śniegu Galip niemal biegł; wiatr rozwiewał poły jego starego palta (które było tematem jeszcze innego felietonu Celâla). Już dawno obliczył, że jeśli będzie szedł boczną ulicą, pogrążoną teraz w mroku rozpraszanym jedynie przez mdłe światło padające z reklam coca-coli i nylonowych pończoch, mieszkań dozorców, zamkniętych już sklepów spożywczych oraz jeszcze czynnego zakładu prowadzonego przez krawca okularnika, droga z kamienicy, w której mieszkali ciotka i stryj, do jego mieszkania powinna zająć mu jakieś dwanaście minut. Niewiele się w tych rachubach pomylił, gdy bowiem przemierzył z powrotem tę samą trasę tymi samymi chodnikami i ulicami, minęło w sumie dwadzieścia sześć minut. Cioci Suzan, która otworzyła mu drzwi, a potem wszystkim przy stole powiedział, że Rüya jest przeziębiona, wzięła antybiotyk oraz inne lekarstwa (połknęła wszystko, co znalazła w szufladzie!) i otumaniona zasnęła; słyszała, że telefon dzwonił, nie miała jednak siły, by wstać i odebrać, chce jej się spać, nie ma apetytu, leży w łóżku i przesyła wszystkim pozdrowienia.
Wiedział, że ta opowieść może wzbudzić zbyt duże poruszenie (biedna, chora Rüya!), spodziewał się jednak, że wywoła dyskusję na pewien temat związany z kwestiami językowymi. I nie pomylił się — posypały się wymawiane z turecka i pełne dodatkowych samogłosek nazwy antybiotyków, syropów i pastylek na kaszel, leków rozszerzających naczynia, środków przeciwbólowych stosowanych przy grypie oraz preparatów witaminowych, które należało przyjmować jednocześnie, a także rozliczne wskazówki dotyczące dawkowania. W innych okolicznościach Galip rozkoszowałby się tym festiwalem medycyny amatorskiej i popisami twórczej fonetyki niczym dobrym wierszem, lecz jego myśli zaprzątał obraz Rüyi leżącej w łóżku; później nie potrafił określić, jak dalece był on wierny. Widok stopy Rüyi wysuniętej spod kołdry czy rozsypanych na pościeli spinek do włosów wydawał się rzeczywisty, lecz układ włosów na poduszce oraz kompozycja na stoliku przy łóżku, złożona z pudełek leków, szklanki, karafki i książek, sprawiały wrażenie skądś zaczerpniętych — może z jakiegoś filmu, z którego sceny Rüya tak chętnie odgrywała, albo z jednego z tych kiepsko przetłumaczonych kryminałów, pochłanianych przez nią z takim samym apetytem jak kupione u Alâaddina orzeszki pistacjowe. Odpowiadając możliwie krótko na pytania, pełne troski i życzliwości, Galip starał się oddzielać w umyśle wspomnienia Rüyi prawdziwej i tej zapożyczonej, tak jak to robili powieściowi detektywi, których w przyszłości miał naśladować.
Tak, teraz (gdy oni wszyscy razem siedzą za stołem) Rüya zapewne śpi. Nie, nie jest głodny, ciocia Suzan niepotrzebnie się trudziła, gotując zupę. Nie, nie chce wzywać tego lekarza, którego oddech cuchnie czosnkiem, a torba tytoniem. Tak, Rüya nie poszła w tym miesiącu do dentysty, rzeczywiście, ostatnio rzadko wychodzi z domu, stale siedzi w czterech ścianach. Nie, dziś nigdzie nie wychodziła, widzieliście ją na ulicy? Widać wyszła na chwilę, ale nie powiedziała mu o tym. Nie, powiedziała; gdzie ją widzieliście? Poszła do pasmanterii kupić