Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
zabija, lub dręczy, że doszedł do wniosku, iż ma prawo? Zabija dlatego, że zabijają inni. Męczy ponieważ inni męczą. Najokropniejszy czyn staje się łatwy, gdy droga przezeń została utorowana i, na przykład, w obozach koncentracyjnych ścieżka do śmierci była już tak wydeptana, że mieszczuch niezdolny zabić muchy w domu, uśmiercał z łatwością ludzi. Więc to co dzisiaj nas peszy, to nie taka czy inna problematyka, to, aby tak się wyrazić, rozpuszczenie się problematyki w masie ludzkiej, jej unicestwienie pod działaniem ludzi.
Ja zabijam ponieważ ty zabijasz. Ty i on i wy wszyscy dręczycie, więc i ja dręczę. Zabiłem go, gdyż wy byście mnie zabili, gdybym go nie zabił. Taka jest koniugacja i deklinacja naszych czasów. A z tego wynika, że nie w sumieniu jednostki tkwi sprężyna działania, lecz w tym stosunku, który wytwarza się między nią a innymi ludźmi. Nie dlatego popełniamy zło, że zniweczyliśmy w sobie Boga, lecz ponieważ Bóg a nawet szatan są nieważni, gdy sankcją czynu staje się drugi człowiek. Na całej przestrzeni książki Camusa nie odnajduję tej prostej prawdy: że grzech jest odwrotnie proporcjonalny do ilości ludzi, którzy mu się oddają – i ta deprecjacja grzechu i sumienia nie odzwierciedla się w dziele, które dąży do ich wyolbrzymienia. Camus także, śladami innych, wydobywa człowieka z masy ludzkiej, a nawet z obcowania z drugim człowiekiem, konfrontując duszę pojedynczą z egzystencją – to tak wygląda jakby rybę wydobył z wody.
Myśl jego jest zbyt indywidualistyczna, zbyt abstrakcyjna. Od dawna już ta rasa moralistów wydaje mi się zawieszona w próżni. Jeśli chcecie abym nie zabijał, i nie prześladował, nie usiłujcie mi tłumaczyć, że bunt jest „afirmacją wartości” – spróbujcie raczej rozładować sieć napięć, które wytworzyły się między mną a innymi, ukażcie, jak jej nie ulegać. Sumienie? Wprawdzie mam sumienie, ale jak wszystko we mnie, jest ono raczej pół-sumieniem i niedosumieniem. Jestem pół-ślepy. Jestem lekkomyślny. Jestem byle jaki. Camus, drapieżny znawca świata niższego, jeden z tych, którzy najlepiej potrafili oddać „lukę” królującą w naszym nieuczłowieczeniu – a jednak i on szuka zbawienia w wysublimowanych formułkach.
Dlaczego, czytając moralistów, zawsze mam wrażenie, że im wymyka się człowiek? Bezsilny, abstrakcyjny i teoretyczny wydaje mi się morał – jak gdyby prawdziwa nasza egzystencja urzeczywistniała się gdzieś poza nim. Zapytuję: czy to sam Camus przemawia do mnie w tej książce, czy pewna szkoła myślenia moralnego, która wytworzyła się na ziemi francuskiej zbiorowym wysiłkiem rozmaitych Pascalów – i oni ten instrument, wydoskonalony i wyostrzony usilną pracą tylu myślicieli, aplikują tak oto bezpośrednio mnie i innym ludziom? Nie jestże to morał wyspecjalizowany? Rozbudowany? Rzekłbym, przesadnie głęboki? Nadmierny? Przerastający? Morał, będący nie tylko dziełem ludzi o specjalnie wysubtelnionym poczuciu głębi, lecz w dodatku wzajemnie siebie w nim doskonalących. Ich myśl tylko z pozoru jest indywidualistyczna – zajmuje się jednostką, ale nie jest tworem jednostki.
Co chwila namiętność Camusa rozbija ten szkielet i wówczas oddycham. Niemniej męczy mnie owo sumienie wyśrubowane, które mi podsuwa, sumienie ostateczne i kosmiczne. Jak ożywić moralność, odebrać jej ten aspekt teorii, jak sprawić, aby trafiała do mnie, do człowieka? Na próżno Camus chce mi pogłębić sumienie. Mój problem, to nie doskonalenie mojego sumienia, a to przede wszystkim, jak dalece moje sumienie jest moim. Albowiem sumienie, jakim dzisiaj dysponuję jest tworem kultury, a kultura jest czymś co wprawdzie z ludzi powstało, ale z człowiekiem bynajmniej nie jest identyczne. I tu chcę powiedzieć: stosując do mnie ten wytwór zbiorowy, nie traktujcie mnie jak gdybym był samoistną duszą w kosmosie – droga do mnie wiedzie poprzez innych ludzi. Jeśli chcecie przemówić do mnie skutecznie, nigdy nie mówcie do mnie wprost.
Samotność, bijąca z Camusa, męczy niemniej od marksistowskiego, suchego, kolektywizmu. Im prawdziwsze są wartości tej książki, tym bardziej męczy. Podziwiam, zgadzam się, podpisuję się pod tym, popieram – a jednocześnie odnoszę się do własnej mojej afirmacji z niedowierzaniem.
W tym kierunku idę – i nie dlatego żebym chciał, ale że muszę.
[5]
Sobota
Wczoraj u Gośki na garden party petites tables thé dansant przechwalałem się do przesytu swoim drzewem genealogicznym i przechwalałem się w obliczu wszystkich obecnych, raz ciężko i grubo, to znowu cienko, potem nachalnie i tubalnie, potem znów kręto i dookoła Wojtek, potem znów ujmująco, a dalej namiętnie, lub też naukowo, i tak przechwalałem się aż w końcu Hala z Zosią ze sztucznym poziewaniem zawołały: – Na miłość boską, przestań nudzić, przecież to nikogo nie obchodzi!
Niedziela
Gdy to zawołały, powiedziałem: – Wyobraźcie sobie! Wszak wiadomo że nie jestem hrabią. A jednak przed kilku laty ogłosiłem się hrabią w kawiarni Rex, dokąd chodzę co wieczór, i przez dłuższy czas wołano mnie do telefonu „conde Gombrowicz” – przez dłuższy czas tylko – gdyż w ręce moich przyjaciół z Café Rex wpadł tom Braci Karamazow Dostojewskiego w którym przeczytali że każdy Polak podróżujący za granicą jest hrabią.
Zaledwie to powiedziałem, rzekł jeden z obecnych: – Cóż za mania w panu, cóż za chęć nieustająca kompromitowania imienia polskiego przed cudzoziemcami!
– Ha! – zawołałem. – Ja wcale nie dla kompromitowania, ja dlatego że to przyjemnie!
A na to Ira z Mają i z Lusią zawołały:
– Ależ, Witoldzie, ależ prosimy cię bardzo, ależ nie będziesz nam wmawiał, że człowiek jak ty, że ktoś na twoim poziomie hołduje takim głupstwom! A Fila dodała: – Wszak jesteś pisarzem, a to więcej znaczy niż gdybyś był hrabią.
Wówczas…
Wówczas…
Wówczas…
Spojrzałem na nie jakoś dziwnie tym wzrokiem moim łazarzowatym samoobnażenia i nędzy – i powiedziałem szczerze na bosaka.
– Wolę być uważany za hrabiego tout court niż za hrabiego sztuk pięknych, markiza intelektu i księcia literatury.
I zawołały chórem: – Jak ty się zgrywasz!
Poniedziałek
Ale te rozmowy u Gośki przypominają mi inne, u Zygmuntów, przeżycie. Tak, tak, wtedy na tym wieczorze wcale nieźle zareferowałem siebie! Przyszedłem późno, gdy wieczór był już w swoim apogeum i – wszedłszy – usiadłem w bocznym pokoju rozmawiając z Krysią i z Jolantą, oraz z Ireną. Ale zjawienie się moje nie przeszło niepostrzeżenie i dwie, trzy osoby przysiadły się do nas a po chwili już wszyscy prawie, już całe grono tych Polaków… ciekawych… spragnionych… zasłuchanych… łowiących z natężeniem moje słowa, ach, raczej niedbałe, ale ostre i z hamowanym rzucane podnieceniem. O czymże mówiłem? Mówiłem, gdyż tak wynikło z toku pogawędki, o faustowskiej i apolińskiej koncepcji człowieka i o decydującej dla współczesności roli baroku, a mówiłem z tą wewnętrzną, szlachetną wibracją genialności, która narzuca przemożnie zwykłemu życiu własną, wyższą rację. Surowość moja („Nie, tego nie wolno wam powiedzieć!”) łączyła się z tajemnicą („Czym jest niepokój?”) i z kategorycznością wodza duchowego („Oto droga i po tej linii – linii krzywej – musimy iść!”). A światła przyćmiono. Więc w pewnej chwili słuchacze, oczarowani moim mrocznym lśnieniem, jęli się domagać abym powiedział czym jest sztuka, na czym polega sztuka, co to jest sztuka? – i te pytania opadły mnie jak psy mnie opadały gdym niegdyś, przed laty, zajeżdżał przed dwór we Wsoli. Odrzekłem:
– Nie, tego wam nie powiem!
Dodałem:
– To mogę powiedzieć tylko osobie równej mnie rangą. W tym towarzystwie – tylko jednej osobie.
Zapytano: – Komu?
– Tylko jej – odrzekłem, wskazując jedną z pań – tylko jej, bo ona jest księżną!
Wtorek
Ta