Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
toczy artysta z ludźmi o własną wybitność.
Lecz jeśli nie jestem zdolny urzeczywistnić tej myśli tu, w dzienniku – cóż ona warta? A jednak nie mogę, i coś mi przeszkadza; gdy pomiędzy mną a ludźmi nie ma formy artystycznej zbyt żenująca staje się styczność. Powinienem potraktować ten dziennik jako narzędzie mego stawania się wobec was – dążyć do tego abyście w pewien sposób mnie ujęli – w sposób, który by umożliwił mi (niech się pojawi słowo niebezpieczne) talent. Ten dziennik niech będzie bardziej nowoczesny i bardziej świadomy i niechaj będzie przepojony ideą, że talent mój może powstać tylko w związku z wami, to jest iż wy jedynie możecie podniecić mnie do talentu – więcej – stworzyć go we mnie.
Chciałbym, aby dojrzano w mojej osobie to, co podsuwam. Narzucić się ludziom, jako osobowość, aby potem już na całe życie być jej poddany. Inne dzienniki powinny mieć się do niniejszego, jak słowa „jestem taki” do słów „chcę być taki”. Przyzwyczailiśmy się do słów martwych, które tylko stwierdzają, ale lepsze jest słowo, które powołuje do życia. Spiritus movens. Gdyby udało mi się przywołać tego ducha poruszającego na stronice dziennika, mógłbym niejednego dokonać. Mógłbym przede wszystkim (i to jest mi o tyle bardziej potrzebne, iż jestem autorem polskim) rozbić tę ciasną klatkę pojęć, w której chcielibyście mnie uwięzić. Zbyt wielu ludzi, godnych lepszego losu, dało się spętać. Nikt inny, ja sam powinienem wyznaczyć sobie rolę.
A dalej – wysuwając, niejako tytułem propozycji, zagadnienia, mniej lub więcej związane ze mną, ja wciągam się w nie i one doprowadzą mnie do innych, jeszcze mi nie znanych wtajemniczeń. Zapuścić się jak najdalej na tereny dziewicze kultury, na jej miejsca półdzikie jeszcze, więc nieprzyzwoite, i, podniecając was do drastyczności, podniecić i siebie… Chcę bowiem spotkać się z wami w tym właśnie gąszczu, związać się z wami w sposób możliwie trudny i niewygodny – dla was i dla mnie. A dalej – czyż nie muszę wyodrębnić się z obecnej europejskiej myśli, czyż mymi wrogami nie są kierunki, doktryny do których jestem podobny; i trzeba mi zaatakować je, aby zmusić siebie do odrębności – i was zmusić do jej potwierdzenia. Dalej – odkryć moją teraźniejszość, związać się z wami w dzisiejszości.
Chciałbym w tym dzienniczku jawnie przystąpić do konstruowania sobie talentu – tak jawnie, jak Henryk w trzecim akcie fabrykuje sobie ślub… Dlaczego – jawnie? Gdyż pragnę, ujawniając siebie, przestać być dla was zbyt łatwą zagadką. Wprowadzając was za kulisy mojej istoty, zmuszam siebie do wycofania się w jeszcze dalszą głąb.
To wszystko – gdyby udało mi się przywołać ducha. Ale nie czuję się na siłach… Od trzech lat, niestety, wziąłem rozbrat ze sztuką czystą, gdyż mój gatunek nie jest z tych, które mogą być uprawiane na kolanie, albo w niedzielę i święta. Przystąpiłem do pisania tego mojego dziennika po prostu aby się ratować, ze strachu przed degradacją i ostatecznym pogrążeniem się w falach życia trywialnego, które już mi sięga do ust. Lecz okazuje się, że i tutaj nie jestem już zdolny do pełnego wysiłku. Nie można przez cały tydzień być nicością, aby w niedzielę zaistnieć. Żurnaliści i wy, godni rajcy i kibice, nie macie powodu do obaw. Nie grozi wam już z mojej strony żadna zarozumiałość, żadna niezrozumiałość. Jak wy, i wraz z całym światem, staczam się w publicystykę.
Sobota
Mój stosunek do Polski wynika z mego stosunku do formy – pragnę uchylić się Polsce, jak uchylam się formie – pragnę wzbić się ponad Polskę, jak ponad styl – i tu i tam, to samo zadanie.
Poniekąd czuję się Mojżeszem. Zabawna, doprawdy, w naturze mojej ta skłonność do przesady na własnym punkcie. W marzeniach nadymam się, jak mogę. Ha, ha, dlaczego – zapytacie – czuję się Mojżeszem? Sto lat temu litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha, dziś ja, jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu, Polaka z niego samego wyprowadzam…
Uśmiałem się do łez z mojej megalomanii! Ale, teoretycznie biorąc, taka antynomia nie byłaby całkowicie nieuzasadniona i ciekawy byłbym ilu ludzi z dzisiejszej naszej tak zwanej ale poza tym P.T. inteligencji byłoby zdolnych wyczuć sens tego procesu. Że pewien Polak, właśnie dlatego iż już zanadto, zbyt usilnie, był Polakiem i tylko Polakiem, zapragnął kategorycznie wyzwolić się z Polaka – i że właśnie wśród nas, wskutek tak silnego zapamiętania się w narodzie, musiało powstać uczucie wręcz przeciwne, idea całkowicie sprzeczna. Zapytuję też, ilu z tych P.T. inteligentów zdołałoby pojąć, jak bezmierne perspektywy stwarza przed nami taka rewolucja, pod warunkiem, że znajdzie ludzi dość stanowczych i niedrobnych, aby doprowadzić ją do ostatecznego urzeczywistnienia. Cóż za odświeżenie! Jaki przypływ energii twórczej i jaka prężność tej swobody opartej o odnowiony stosunek Polaka do siebie! Ach, marzę czasem, że znajdę popleczników, którzy by mnie rozdmuchali do rozmiarów zdarzenia naszej historii i twierdzę, że nie byłoby to niemożliwe – gdyż w moim pojęciu znaczenie dzieła zależy tyleż od tego, kto czyta, co od tego, kto pisze. Tyle jest książek, które mogłyby zagrać jak trąby jerychońskie, gdyby ludzie wznieśli je do góry i przyłożyli do ust… Śpij, trąbo moja, porzucona na śmietniku nie wyzyskanych polskich możliwości.
Śmietnik. W tym sęk, że ja wywodzę się z waszego śmietnika. We mnie odzywa się to, co wy w ciągu wieków wyrzucaliście jako odpadki. Jeśli moja forma jest parodią formy, to mój duch jest parodią ducha, a moja osoba parodią osoby. Czy nie jest tak, że formy nie można osłabić przeciwstawiając jej inną formę, a tylko – rozluźnieniem samego stosunku do formy? Nie, to nie przypadek, że w chwili kiedy na gwałt potrzeba bohatera, rodzi się ni stąd ni zowąd błazen… świadomy i wskutek tego poważny. Za długo byliście zbyt dosłowni – zbyt naiwni – w waszej rozgrywce z losem. Zapomnieliście, że człowiek nie tylko jest sobą, ale i udaje siebie. Wyrzuciliście na śmietnik to wszystko, co w was było teatrem i aktorstwem i usiłowaliście o tym zapomnieć – dziś przez okno widzicie, że na śmietniku wyrosło drzewo, będące parodią drzewa.
Przyjąwszy, że się urodziłem (co nie jest pewne), urodziłem się, aby zdemaskować waszą grę. Książki moje nie mają wam powiedzieć: bądź, kim jesteś, ale – udajesz, że jesteś, kim jesteś. Chciałbym, aby stało się w was płodne to właśnie, co uważaliście za całkowicie jałowe i nawet zawstydzające. Jeśli tak nienawidzicie aktorstwa, to dlatego, że ono w was tkwi – ale dla mnie aktorstwo staje się kluczem do życia i rzeczywistości. Jeżeli brzydzicie się niedojrzałością, to ponieważ macie ją w sobie – ale we mnie niedojrzałość polska wyznacza cały mój stosunek do kultury. Moimi ustami odzywa się młodość wasza, wasze pragnienie zabawy, wasza uchylająca się giętkość i nieokreślenie – tego właśnie nienawidzicie, to z siebie wypieracie – we mnie wyzwala się Polak ukryty, wasze alter ego, odwrotna strona waszego medalu, część księżyca waszego, dotąd niewidzialna. Ach, chciałbym abyście stali się aktorami świadomymi gry!
Lecz myślę w tej chwili o masie narodu, o tysiącach i tysiącach prostych ludzi. Na co im to? Trudno – w ciemnościach, w jakich się znajduję, nie mogę działać inaczej niż na oślep. Piszę to wszystko tytułem propozycji, aby zobaczyć jaki wywoła efekt… i jeśli efekt będzie dodatni, posunę się dalej.
Środa
Zarozumiałość moja trąci poważną chorobą. Zaczynam obawiać się, że felietoniści udzielą mi zasłużonej chłosty. Ale co począć z pychą, która mnie ponosi. Czy iść do lekarza? (To napisano, aby się zabezpieczyć i, zabezpieczając się, uzyskać większą swobodę działania).
Poza tym – czy ja siebie rozumiem? Określając siebie, grzeszę nie tylko przeciw własnej filozofii, ale przede wszystkim przeciw memu żywiołowi lirycznemu. I pewna osoba, nader przenikliwa, ostrzega mnie w liście: – Niech pan nie komentuje siebie! Niech pan tylko pisze. Jaka szkoda, że pan daje się sprowokować i pisze wstępy do swoich dzieł, wstępy a nawet komentarze!
A jednak muszę siebie tłumaczyć o tyle, o ile mogę i jak dalece mogę. Pokutuje we mnie przeświadczenie,