Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
nie da rady, nie może być dla nas prawdziwego życia poza Polską, nie ma dla nas innego losu, innego powołania, innego zadania, jak tylko to, kapitalne – odzyskać Polskę.
Przede wszystkim zapytam: czy tak pewne jest i oczywiste, że życie Polaka w Polsce było mniej połowiczne i mniej nieprawdziwe? Czy tamto życie nie było także nędzne, ubogie i ciasne – czy nie było wiecznym oczekiwaniem na życie, które „zaczyna się jutro”? Przypomnijcie sobie twarze w warszawskim, przedwojennym, tramwaju. Jakże zmęczone! Jak udręczone! Na tych twarzach czytaliście złowrogi sens życia – sens uniwersalny.
Po wtóre zapytam: czy prawda, że życie Polaka na obczyźnie musi być pozbawione najbardziej zasadniczej treści? Czegóż uczył was Kościół katolicki? Że macie nieśmiertelną duszę, niezależną od równoleżnika na którym się znajdujecie. Że, gdziekolwiek jesteście, macie troszczyć się o zbawienie – własne i bliźniego.
Moje stanowisko pokrywa się ściśle ze stanowiskiem Kościoła, z tą tylko różnicą iż, zamiast mówić o duszy w pojęciu kościelnym, wymieniłbym pewne naczelne wartości człowieka, takie jak rozum, szlachetność, zdolność rozwoju, swoboda i szczerość… Wynikałoby ze słów pana Goetla, że do tych wartości droga wiedzie tylko poprzez Polskę; ja zaś uważam, że do nich nie ma żadnej drogi, gdyż każdy nosi je w sobie.
A teraz dochodzę do pytania, będącego próbą ogniową, doprawdy demonicznego: czy, gdyby wam powiedziano, że aby pozostać Polakami musicie zrezygnować z części tej waszej ludzkiej wartości, to znaczy, że będziecie mogli być Polakami tylko pod warunkiem iż staniecie się gorsi, jako ludzie – nieco mniej zdolni, mniej rozumni, mniej szlachetni – czy zgodzilibyście się na takie poświęcenie dla utrzymania Polski?
Ci z was, których nauczono umierać odpowiedzą twierdząco. Jednakże przygniatająca większość odpowie, że taki dylemat nie może w ogóle powstać, gdyż Polska jest nieodzownym warunkiem tych cnót, a Polak bez Polski nie może być pełnym człowiekiem. Ale taką odpowiedź nazwę eskapizmem w najklasyczniejszym stylu, oto tu ją macie tę odpowiedź tchórza, który boi się rzeczywistości. Gdyż wartości, o których mowa, mają charakter absolutny i nie mogą być uzależnione od niczego – ten kto mówi, że tylko Polska może zapewnić mu rozum lub szlachetność rezygnuje z własnego rozumu, z własnej szlachetności.
Widzę też, że ja z p. Goetlem nigdy nie będę mógł się porozumieć – gdyż jemu idzie o Polskę a mnie o Polaków. Tak bardzo Goetel jest obciążony Polską, że nawet osiągnięcia Conrada lub Curie-Skłodowskiej rozważa jedynie pod kątem ich znaczenia propagandowego – o ile one przyczyniły się do popularyzacji imienia Polski za granicą. Z lekceważeniem ocenia Goetel rolę „intelektualistów” – ponieważ oni nie na wiele mogą się przydać sprawie polskiej. Więc i Conrad i Curie i intelekt stali się insektami wirującymi wokół jednej świecy – Polski.
Cóż powie na to p. Goetel? Powie, że jestem eskapista, cherlak, megaloman, intelektualista (pseudo), zdrajca, tchórz, pięknoduch. Goetel nic innego nie może powiedzieć. Goetel musi to powiedzieć (z najczystszym sumieniem).
Czwartek
Język. Nie w tym rzecz aby nie było błędów językowych – ale w tym aby błąd nie hańbił. Każdemu może się zdarzyć omyłka w pisaniu, nawet gramatyczna, nawet ortograficzna – ale jedni ubierają się w togę klasyka i tych rozkłada od razu błąd, choćby niewielki. Natomiast pisarz, który w wysłowieniu nie chce być zanadto nieskazitelny, może pozwolić sobie na wiele potknięć i nikt go za to nie pociągnie do odpowiedzialności. A zatem pisarz musi dbać nie tylko o język, ale – przede wszystkim – o znalezienie właściwego stosunku do języka. Właściwego, to znaczy, o ile się da, niekrępującego. Kiepski to stylista, który pozwoli łapać się za słówka. Kiepski ten, kto jak niektóre kobiety wyrabia sobie opinię bezgrzesznego – wówczas najmniejszy grzeszek staje się skandalem.
Pisarze nazbyt delektujący się rzekomą precyzją stylu, usiłujący zaepatować jakąś nie istniejącą matematyką języka, kokietujący (szkoła Anatola France’a) „mistrzostwem” – to już nie na nasze czasy, zwłaszcza że sybarytyzm stał się niemodny. Stylista współczesny musi mieć wyczucie języka jako czegoś nieskończonego i w ruchu, nie dającego się opanować. Położy on nacisk raczej na swoje zmaganie się z formą niż na samą formę. Odniesie się do słowa nieufnie, jak do czegoś co mu się wymyka. To rozluźnienie związku pisarza ze słowem zapewnia większą śmiałość w użyciu słów.
Najważniejsze aby nadmiar teorii, zbyt przemądrzałe podejście do stylu, nie odebrały słowu jego skuteczności w praktyce, w życiu. Wszak sztuka dzieje się między żywymi, konkretnymi ludźmi – a więc niedoskonałymi. Roi się dziś od stylów, które nudzą – które męczą – które wyciągają flaki – ponieważ są tworem intelektualnej recepty, dziełem ludzi nietowarzyskich i po prostu źle wychowanych. Celować słowem w ludzi a nie w teorie, w ludzi a nie w sztukę. Mój język w tym dzienniku jest zanadto poprawny – w utworach artystycznych jestem swobodniejszy.
Piątek
Dobra literatura polska, współczesna czy dawniejsza, nie na wiele mi się przydała i niewiele mnie nauczyła – a dlatego, że nie odważyła się nigdy dojrzeć pojedynczego człowieka.
Indywiduum, jeżeli pojawiło się na jej kartach, to tylko trwożliwie, słabo, nieprawdziwie, zawsze nie dopowiedziane do końca. Literatura polska to typowa literatura uwodzicielska, pragnie oczarować jednostkę, poddać ją masie, znęcić do patriotyzmu, obywatelstwa, wiary, służby… To literatura pedagogiczna, więc nie wzbudzająca zaufania.
Ale zła literatura polska była dla mnie i ciekawa i pouczająca. Studiując okropne nowelki rozmaitych ciotek w niedzielnym numerze „Kuriera Warszawskiego” albo powieści Germana, Mniszkówny, Zarzyckiej, Mostowicza, odkrywałem rzeczywistość… gdyż te powieści demaskują, one są zdradzieckie. Ich nieudolna fikcja pęka co chwila a przez szczelinę można rzucić okiem na wszystkie brudy tych dusz autorskich, niechlujnych.
Historia literatury… Owszem, ale dlaczego historia tylko dobrej literatury? Zła sztuka może być bardziej charakterystyczna dla narodu. Historia grafomanii polskiej więcej może powiedziałaby nam o nas niż historia Mickiewiczów i Prusów.
Poniedziałek
Pojechaliśmy do Tigre. To delta Parany. Płyniemy motorówką po ciemno i cicho ścielącej się tafli w gąszczu wysp. Zielono, niebiesko, przyjemnie i zabawnie. Przystanek i wsiada dziewczę, które… Jak powiedzieć? Piękność ma swoje tajemnice. Wiele jest pięknych melodii, ale tylko niektóre są jak ręka która dławi. Ta piękność była tak „biorąca” że wszystkim zrobiło się dziwnie a może nawet wstydliwie – i nikt nie śmiał zdradzić się z tym że się jej przypatruje, choć nie było oczu, które by ukradkiem nie podglądały jej olśniewającego istnienia.
Wtem dziewczę najspokojniej zaczęło dłubać w nosie.
Środa
Virgilio Piniera (pisarz kubański): – Wy, Europejczycy, macie nas za nic! Nigdy, ani przez pięć minut, nie uwierzyliście że tu może urodzić się literatura. Wasz sceptycyzm na punkcie Ameryki jest absolutny i bezgraniczny! Niewzruszalny! Maskowany hipokryzją, która jest jeszcze bardziej morderczym rodzajem pogardy. W tej pogardzie jest coś nieubłaganego. Niestety! My nie umiemy odpowiedzieć równą pogardą.
Atak naiwności amerykańskiej – podlegają im najlepsze tutejsze umysły. W każdym Amerykaninie, choćby zjadł wszystkie mądrości i przejrzał wszystkie pychy świata, siedzi gdzieś ukryta ta prowincja – i naraz wybuchnie świeżą, dziecięcą skargą. – Virgilio – powiedziałem – niech pan nie będzie dzieckiem. Te podziały na kontynenty i narodowości – przecież to kiepski schemat narzucony sztuce. Przecież wszystko co pan pisze wskazuje na to, że pan nie zna słowa „my”, że tylko „ja” jest panu znane. Skądże więc ten podział na „my, Amerykanie” i „wy, Europejczycy”?
Czwartek
Czy