Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
nieinteligencją i skłamana od a do zet z tupetem prawdziwie dziennikarskim, przenika do ludzi, którzy nie znają ani ciebie ani twoich książek – którzy zatem pozbawieni są możności wyrobienia sobie własnej o tobie opinii.
Gdy po takich zjadliwych wypryskach, dyszących żądzą ośmieszenia, unicestwienia, odebrania czytelników, narażenia na szkody materialne i moralne (wszystko w obronie świętości i ideałów) natknie się człowiek na uczciwie napisany artykulik, wypełnia pierś boskie powietrze dumy. Cześć Ryszardowi Wradze! Nie wymagam od niego aby mu się podobały moje rzeczy – wdzięczny jestem, że prowadzi grę fair play. Słowo jego nie zakrada się chyłkiem do mej twarzy aby przyprawić jej maskę idioty. Proszę! Na koniec przyzwoity dziennikarz! Jeśli ostro krytykuje moje poglądy, to jednak nie waha się przyznać, że pod pewnymi względami książka przekracza jego pojemność i że to właśnie, czego nie może zrozumieć, uważane jest przez innych za „wielkie i wspaniałe”. Taka szczerość jest moralnie cenna. Jego zastrzeżenia natury ideologicznej nie przeszkadzają mu oddać mi sprawiedliwości i nawet stwierdza „gdzież tam Sienkiewiczowi do Gombrowicza!” O Ślubie pisze „rewolucyjny dramat” i cytuje nawet „jedną z najbardziej wstrząsających jego scen”.
Nie łakomię się na te pochwały. Ale słowa uznania, jakimi mnie darzy p. Wraga, mają dla mnie wartość złota gdyż pochodzą od przeciwnika – przeciwnika umiejącego zdobyć się na elegancję bezstronności i zdolnego wzgardzić przewagą wynikającą z faktu, że czytelnik, który nie zna moich utworów, nie byłby w stanie wykryć jego ewentualnych przeinaczeń (w obronie zagrożonych ideałów) i fałszerstw (w obronie naruszonych świętości).
Zaprawdę! Trzeba wzór czerpać z tak godnego publicysty! Czynię to niniejszym.
Wtorek
Mowa, wygłoszona do narodu na bankiecie w gościnnym domu pp. X., u schyłku A.D. 1953.
Gdy święta nadejdą, lubicie podlewać łzami klomb wspomnień i wzdychać rzewnie do utraconych miejsc rodzinnych. Nie bądźcie śmieszni, ani ckliwi! Nauczcie się dźwigać własne przeznaczenie. Przestańcie opiewać mdławo piękności Grójca, Piotrkowa lub Biłgoraja. Wiedzcie, że ojczyzna wasza to nie Grójec, ani Skierniewice, nawet nie kraj cały, i niech krew uderzy wam na policzki rumieńcem siły na myśl, że ojczyzną waszą wy sami jesteście! Cóż z tego, że nie przebywacie w Grodnie, Kutnie lub Jedlińsku? Czyż kiedykolwiek człowiek przebywał gdzie indziej, niż w sobie? Jesteście u siebie, choćbyście znajdowali się w Argentynie lub w Kanadzie, ponieważ ojczyzna nie jest miejscem na mapie, ale żywą istnością człowieka.
Przestańcie zatem hodować w sobie pobożne iluzje i sztuczne sentymenty. Nie, nigdy nie byliśmy szczęśliwi w Kraju. Tamte sosny, brzozy i wierzby są w istocie zwykłymi drzewami, które wypełniały was bezbrzeżnym poziewaniem gdy, znudzeni, oglądaliście je niegdyś przez okno każdego ranka. Nieprawda, że Grójec jest czymś więcej niż przeraźliwą i prowincjonalną dziurą, w której ongiś biedowała wasza szara egzystencja. Nie, to kłamstwo: Radom nigdy nie był poematem, nawet o wschodzie słońca! Nie są cudowne i niezapomniane tamtejsze kwiaty – a nędza, brud, choroby, nuda i krzywda osaczały was i wówczas, jak psy wyjące głuchych polskich wsi o zmroku.
Nie bądźcie, mówię, mazgajami. Nie zapominajcie, że póki mieszkaliście w Polsce nikt z was Polską się nie przejmował, ponieważ ona była codziennością. Dziś natomiast nie mieszkacie już w Polsce, ale za to Polska silniej w was zamieszkała – ta Polska, którą określić należy jako najgłębszą ludzkość waszą, urobioną pracą pokoleń. Wiedzcie, że wszędzie tam gdzie wzrok młodzieńca odkrywa swoje przeznaczenie w oczach dziewczyny, tworzy się ojczyzna. Gdy na ustach waszych jawi się gniew lub zachwyt, gdy pięść godzi w łajdactwo, gdy słowo mędrca lub pieśń Beethovena rozpala wam duszę, uwodząc ją w nieziemskie kręgi, wówczas – na Alasce i na równiku – rodzi się ojczyzna. Ale na placu Saskim w Warszawie, na Rynku krakowskim, będziecie bezdomnymi włóczęgami, domokrążcami bez przydziału i wędrownymi, beznadziejnie ordynarnymi groszorobami jeśli pozwolicie aby trywialność zabiła w was piękność.
Trzeba ubolewać, że nie jesteście dość szlachetni i dość natchnieni aby odkryć patetyczny sens waszej tułaczki.
A jednak nie traćcie nadziei. W tej walce o głębszy sens życia i jego piękność nie jesteście osamotnieni. Na szczęście macie przy boku sztukę polską, która dziś stała się czymś ważniejszym i prawdziwszym niż bezdomne ministerstwa i urzędy wyzute z władzy – i ona to, sztuka, nauczy was głębi, jej bicz, surowy i dobrotliwy zarazem, spadnie na was ze świstem ilekroć zaczniecie się rozklejać, ślimaczyć i mazgaić. Ona, sztuka, otworzy wam oczy na ostrą piękność współczesności, na wielkość waszego zadania, a zbyt prowincjonalne uczucie zastąpi uczuciem nowym, na miarę świata, na miarę tych horyzontów, które dziś się przed wami otwierają. Przywróci wam zdolność lotu i mocy aby nie powiedziano o was słowami Szekspira:
Biada podrzędnym istotom, gdy wchodzą
Pomiędzy ostrza potężnych szermierzy!
1954
[7]
Piątek
Zjawiłem się na tej zabawie tanecznej (było to w Nowy Rok) o 2-ej rano, mając w sobie, oprócz indyka, sporo wódki i win. Umówiłem się tu ze znajomymi – ale ich nie było – chodziłem po rozmaitych salach – usiadłem w ogródku – gdzie niespodziewanie tłum rozłamał się w pary i zatańczono.
Nastąpiło to za sprawą muzyki, która jednak z miejsca mojego prawie nie dawała się słyszeć i dochodziła do mnie li tylko głuchym odgłosem perkusji lub kilkoma tonami skocznej melodii, ginącej zaledwie dała znak istnienia. A niebiańskiemu wezwaniu rozigranych fragmentów, które objawiały się zawsze konsekwentne, zawsze skupione wokół jakiejś, mnie niedostępnej, frazy, odpowiadał tu rytm ciał zabawny i gwałtowny, dowcipny i natrętny, do rozpuku roztańczony – i bardziej namacalny, bardziej rzeczywisty od tamtej dalekiej aluzji aż zdawało się, że nie muzyka wywołuje taniec lecz taniec muzykę – tak, miało się wrażenie jak gdyby rytm tu, w dole, zbyt już nieodparty, wydzierał tam, w górze, zarys potwierdzającego dźwięku.
Ale cóż za taniec! Taniec brzuchów, taniec rozbawionych łysin, taniec zwiędłego oblicza, taniec spracowanej, zwykłej codzienności, która tu hulała przy święcie, taniec szarości i nieforemności. To nie znaczy aby ta publiczność była gorsza od jakiejkolwiek innej – ale byli to przeważnie ludzie starsi i, ostatecznie, była to zwykła ludzkość wraz ze swoją nieuniknioną nędzą – ta zaś nędza w sposób bezwstydny pyszniła się sobą w podrygach – które to podrygi, pozbawione muzyki, były czymś bluźnierczo bezczelnym, przerażająco pogańskim i dziko rozwiązłym… Wyglądało, jak gdyby oni postanowili siłą zdobyć i posiąść Piękność, Żart, Elegancję, Wesołość i oto, puściwszy w pląs defekty swoje i całą swoją przyziemność, wytwarzali wspólnie kształt roztańczony, rozbawiony… do którego nie mieli prawa, który był właściwie uzurpacją. Ale to szaleńcze domaganie się wdzięku, dochodząc do maksymalnego napięcia, wydzierało nagle ów znak życia melodii, tych kilka szczęsnych tonów, które, spływając na taniec, przez jedną chwilę go uświęcały – po czym znowu następowała dzika, ciemna, głucha, Boga pozbawiona, współpraca roztrzęsionych, sobą porwanych, ciał.
A więc taniec stwarzał muzykę, taniec gwałtem zdobywał melodię i to wbrew niedoskonałości swojej! Na widok tej myśli doznałem jakże głębokiego wzruszenia – gdyż ze wszystkich myśli świata, ta właśnie była dla nas, dzisiaj, najważniejsza, nam najbliższa, tak, to objawienie czaiło się za zasłoną o której żarliwie mówiłem do siebie wierszem Valéry’ego w tłumaczeniu bodaj Lechonia:
Snu ciężka brama, wciąż nieukończona
Ciężko wznosząca się z rubinu zasłona…
I to było na dnie naszych ksiąg, naszych zmagań, naszego