Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
nie postępowałem z sobą jak inni?
[8]
Niedziela
Tragedia.
Chodziłem po deszczu w kapeluszu nasuniętym na czoło, z kołnierzem palta podniesionym, z rękami w kieszeniach.
Po czym wróciłem do domu.
Wyszedłem jeszcze raz żeby kupić coś do zjedzenia.
I zjadłem.
Piątek
Z malarzem hiszpańskim Sanzem w Galeonie. Przybył tutaj na dwa miesiące, sprzedał obrazów za kilkaset tysięcy, zna Łobodowskiego i bardzo go ceni. Pomimo, iż zarobił w Argentynie sporo forsy, odzywa się o niej bez zapału. „W Madrycie człowiek siedzi przy stoliku kawiarnianym na ulicy i, choć nic konkretnego go nie oczekuje, wie, że wszystko może się zdarzyć: przyjaźń, miłość, przygoda. Tutaj wiadomo, że nic się nie stanie”.
Ale niezadowolenie Sanza jest bardzo umiarkowane w porównaniu z tym co mówią inni turyści. Te dąsy cudzoziemców na Argentynę, ich wyniosłe krytyki i sumaryczne osądy nie wydają mi się w najlepszym gatunku. Argentyna pełna jest cudów i czarów, ale czar ten jest dyskretny, spowity w uśmiech, który nie chce wyrazić za dużo. Posiadamy tu niezłą materia prima (surowiec) choć nie stać nas jeszcze na fabrykaty. Nie mamy katedry Notre-Dame ani Luwru, natomiast często widzi się na ulicy olśniewające zęby, wspaniałe oczy, kształt ciała harmonijny i zręczny. Gdy odwiedzają nas od czasu do czasu kadeci marynarki francuskiej, Argentynka wpada, rzecz jasna i nieunikniona, w zachwyt jak gdyby ujrzała sam Paryż, ale mówi: – Jaka szkoda, że nie są ładniejsi. Aktorki francuskie upajają naturalnie Argentyńczyków paryską perfumą, ale mówią oni: – Nie ma ani jednej, która by miała wszystko w porządku. Kraj ten, nasycony młodzieżą, ma w sobie jakiś arystokratyczny spokój właściwy istotom, które nie potrzebują się wstydzić i poruszają się łatwo.
Mowa tu wyłącznie o młodzieży, ponieważ cechą Argentyny jest uroda młoda i „niska”, ta przy ziemi, nie znajdziecie jej w większych ilościach w sferze wyższej lub średniej. Tu tylko gmin jest dystyngowany. Tylko lud jest arystokratyczny. Tylko młodzież jest nieomylna w każdym akcencie. Jest to kraj na wywrót, w którym szczeniak, sprzedawca literackiej revisty, ma więcej stylu od wszystkich jej współpracowników gdzie salony – plutokratyczne lub intelektualne – przerażają swoją nijakością, gdzie na granicy trzydziestki następuje katastrofa, zupełne przeobrażenie się młodości w dojrzałość na ogół niezbyt interesującą. Argentyna, wraz z całą Ameryką, jest młoda gdyż umiera młodo. Ale jej młodość jest także, pomimo wszystko, nieskuteczna. Na zabawach tutejszych ujrzycie, jak przy dźwiękach mechanicznej muzyki dwudziestoletni robotnik będący melodią Mozarta zbliża się do dziewczyny, która jest wazą Benvenuta Cellini, ale z tego zbliżenia arcydzieł nie wynika nic… Więc to kraina, w której poezja się nie urzeczywistnia, ale tym silniej wyczuwa się za kurtyną jej obecność, straszliwie cichą.
Nie należy zresztą mówić o arcydziełach, gdyż to słowo jest w Argentynie nie na miejscu – tu nie ma arcydzieł, są tylko dzieła, tu piękność nie tylko nie jest niczym anormalnym, lecz właśnie stanowi ucieleśnienie zwykłego zdrowia i przeciętnego rozwoju, jest triumfem materii nie zaś objawieniem Boga. I ta zwykła uroda wie, że nie jest niczym nadzwyczajnym, wobec czego wcale się nie ceni – uroda, zatem, całkowicie świecka, pozbawiona łaski – a jednak, ponieważ z istoty swojej związana z łaską i z boskością, więc tym bardziej elektryzująca, jako wyrzeczenie.
A teraz:
Podobnie jak z urodą fizyczną, rzecz ma się z formą – Argentyna jest krajem formy wczesnej i łatwej, tu niewiele dostrzec można owych bólów, upadków, brudów, udręczeń, które towarzyszą formie tylko z wolna i z wysiłkiem się doskonalącej. Rzadko zdarza się gaffa. Nieśmiałość jest wyjątkiem. Wyraźne głupstwo nie jest częste i ci ludzie nie popadają ani w melodramat, ani w sentymentalizm, ani w patos, ani w błazeństwo – przynajmniej nigdy nie popadają bez reszty. Ale wskutek owej wcześnie i gładko dojrzewającej formy (dzięki której dziecko rusza się ze swobodą dorosłego), która ułatwia, która wygładza, w kraju tym nie wykształciła się na miarę europejską hierarchia wartości i to, być może, najbardziej mnie pociąga w Argentynie. Oni nie brzydzą się… ani nie oburzają się… ani nie potępiają… oni nie wstydzą się… w tym stopniu, co my. Oni nie przeżyli formy, nie zaznali jej dramatu. Grzech w Argentynie mniej jest grzeszny, świętość mniej święta, wstręt mniej wstrętny i nie tylko uroda ciała lecz wszelka w ogóle cnota jest tu mniej wyniosła, skłonna jeść z grzechem z jednego talerza. Pojawia się tu w powietrzu coś rozbrajającego… i Argentyńczyk nie wierzy własnym hierarchiom, lub też przyjmuje je jako coś narzuconego. Wydźwięk ducha w Argentynie nie jest przekonywujący, o czym oni sami najlepiej wiedzą, i istnieją tu dwa osobne języki – jeden publiczny, służący duchowi, który jest rytuałem i retoryką, oraz drugi, prywatny, którym ludzie porozumiewają się za plecami tamtego. Pomiędzy tymi dwoma językami nie ma najmniejszego związku i Argentyńczyk naciska w sobie guzik, który przestawia go na górnolotność, po czym naciska guzik, który powraca go zwyczajności.
Czym jest Argentyna? Ciastem, które jeszcze nie stało się plackiem, czymś po prostu niedokształtowanym, czy też protestem przeciwko mechanizacji ducha, niechętnym, niedbałym gestem człowieka, który oddala od siebie zbyt automatyczną akumulację – inteligencję zbyt inteligentną, piękność zbyt piękną, moralność zbyt moralną? W tym klimacie, w tej konstelacji mógłby powstać rzeczywisty i twórczy protest przeciw Europie, gdyby… gdyby miękkość znalazła sposób na to ażeby być twarda… gdyby nieokreśloność mogła stać się programem, czyli definicją.
Czwartek
List do członków Klubu Dyskusyjnego w Los Angeles:
Dziękuję za sympatyczne Merry Christmas and a Happy New Year, a wiadomość, że pierwsze posiedzenie Klubu zostało poświęcone omawianiu moich prac, bardzo mnie cieszy. Pozwólcie, drodzy Członkowie, że odwzajemnię się Wam kilkoma uwagami na temat czynności, której się oddajecie, to jest sztuki dyskutowania.
Pragnę zastanowić się z Wami nad tą sprawą, gdyż z przykrością widzę, że dyskusja należy do tych zjawisk w kulturze, które na ogół nie przynoszą nam nic prócz upokorzenia, które nazwałbym „dyskwalifikującym”. Pomyślmy, skąd się bierze ten jad hańby, którym nas poi dyskusja. Zabieramy się do niej sądząc, że ma wyświetlić, kto ma rację i jaka jest prawda – wobec czego primo określamy temat, secundo ustalamy pojęcia, tertio dbamy o ścisłość wysłowienia i quarto o logikę wywodu. Po czym wytwarza się wieża Babel, mętlik pojęć, chaos słów i prawda tonie w gadaninie. Lecz jakże długo jeszcze zachowamy ową profesorską naiwność, rodem z zeszłego stulecia, której zdaniem dyskusję można zorganizować? Czy jeszcze nie zrozumieliście pewnych rzeczy? Czy potrzeba wam więcej jeszcze gadaniny w świecie chorym na dyskusję abyście pojęli, że gadanie nie jest żadnym pomostem do prawdy? Chcecie ciemność waszą rozjaśnić tą świeczką, gdy latarnie morskie nie mogą przebić jej muru?
Jeśli powiedziałem, że dyskusja należy do zjawisk „dyskwalifikujących”, to oczywiście mam na myśli tylko dyskusję dotyczącą spraw wzniosłych i oderwanych, nikt bowiem nie narazi się na wstyd ani na śmieszność, rozprawiając na temat sposobów przyrządzania zupy kartoflanej. Lecz śmieszność jest następstwem nie tylko tego, iż dyskusja nie może sprostać swojemu zadaniu – rodzi się ona stąd przede wszystkim, że my sami dopuszczamy się pewnej mistyfikacji, która właśnie staje się tym bardziej drastyczna im większa jest waga tematu. Mianowicie udajemy przed innymi i przed sobą, że idzie nam o prawdę, gdy w rzeczywistości prawda jest jedynie pretekstem dla naszego osobistego wyżycia się w dyskusji, dla naszej, krótko mówiąc, przyjemności. Gdy gracie w tennis, nie usiłujecie wmówić w nikogo, że idzie wam o coś innego poza grą – ale, gdy przerzucacie się argumentami, nie chcecie przyznać że prawda, wiara, światopogląd, ideał, ludzkość albo sztuka stały się piłką, i w gruncie rzeczy