Król. Szczepan Twardoch
i żona Pantaleona Karpińskiego przyznawała jej rację. Pantaleon był abstynentem. Uważał, że wódka wyciąga z ludzi ich najgorsze cechy. Gardził pijakami. Wypił więc herbatę, zjadł kromkę chleba i poszedł spać, nastawiwszy budzik na trzecią trzydzieści – o czwartej zaczynał robotę w rzeźni.
Jakub Szapiro zaparkował buicka w garażu Dynasy, do mieszkania na Nalewkach wrócił dorożką. Wspiął się po schodach na trzecie piętro i zastał rodzinę przy kolacji. Przywitał się z żoną, Emilią Szapiro, z domu Kahan, ucałował synów, bliźniaków Dawida i Daniela, po czym usiadł przy rodzinnym stole.
Emilia pachniała jak dom. Jak spokój. Jak ukojenie, którego łaknął i po które do domu wracał, i ja też takiego ukojenia pragnąłem.
Podała mu talerz rosołu, dwie kromki chleba, siadła obok i narzekała na Dawida. Nauczycielka poskarżyła się, iż dokazuje na lekcjach.
– Która? – zapytał.
– Polonistka.
– To idiotka. Nie przejmuj się, chłopie – powiedział do Dawida.
Emilia przewróciła oczami.
– Wiesz, że mam rację – uśmiechnął się Jakub.
Wiedziała.
– Położę chłopców spać – zaproponował. – A ty odpocznij.
Zgodziła się, ale nie odpoczęła, nie położyła się, sprzątnęła po kolacji. Jakub dopilnował toalety synów, przeczytał im pięć stron nowej książki Makuszyńskiego Szatan z siódmej klasy i poczekał, aż zmęczeni zasną. Potem rozebrał się, umył, poszedł jeszcze raz ucałować śpiących już w swoich łóżeczkach synów, by następnie położyć się do małżeńskiego łóżka, odkładając pistolet, nóż, zegarek i portfel do szuflady nocnego stolika.
Kiedy przyszła doń żona, poprosił ją, by zdjęła nocną koszulę. Zdjęła, pozwoliła mu na siebie popatrzeć. Miała mocne ciało sportsmenki, poznali się w Makabi, rzucała oszczepem, a na tym mocnym ciele nosiła ślady po dwóch ciążach – luźną, poznaczoną perłowymi rozstępami skórę na brzuchu i piersi o wiele cięższe niż wtedy, gdy się poznali.
Weszła do niego pod kołdrę.
– Pojedźmy tam, Jakub. Tam wszystko będzie inaczej – powiedziała potem.
Leżał rozleniwiony, czuł w ustach smak jej śliny, pościel mocno pachniała ich ciałami, ona opierała głowę na jego piersi, głaskał jej włosy.
– I co ja tam będę robił? – zapytał. – Przecież ja pięciu słów po hebrajsku nie znam.
– Czytałam w „Przeglądzie”, że Anglicy chcą tam zrobić państwo żydowskie. Rozumiesz, Jakub? Żydowskie państwo, wyobrażasz to sobie, Jankiew?
– Też to czytałem.
– I co?
– Żydowskie państwo i arabskie państwo też. Bez Jerozolimy.
– Jankiew, i co z tego? Czy ty rozumiesz, mieć swoje państwo… Chłopcy będą żyć w kraju, gdzie nie będą kimś gorszego rodzaju. Będą dorastać w Tel Awiwie, będą tam żyć jak Polacy w Warszawie, będą swoi u siebie. Nie jak my tutaj.
– Mnie jest dobrze, Emilia. Ja jestem swój u siebie. Mnie tam moje miasto wystarczy.
– Warszawa…? – zapytała, chociaż wiedziała, że to Warszawę właśnie ma na myśli.
– A jak. Warszawa.
– Jankiew, Warszawa jest Polaków.
Parsknął śmiechem.
– Nie, Emilia. Warszawa nie jest Polaków. Warszawa jest Kuma. Warszawa jest moja. Jakuba Szapiry, nie żadnego Jankiewa. Warszawa jest nasza. A my nie mamy ani religii, ani narodowości. Kum nie jest Polakiem. Ja nie jestem Żydem. Kum jest Kumem, a ja jestem Szapiro. A Warszawa to jest nasze miasto, a my jesteśmy Warszawy.
– Jasne, Jankiew, znam to na pamięć – śmiała się. – Nie jesteś Żydem. Ani bokserem z Makabi. Ani trochę. Powiedz to jakiemuś gojowi, że nie jesteś Żydem, to zabije cię śmiechem.
– To ja zabiję go naprawdę, pięściami – śmiał się razem z nią.
– Czego ty w zasadzie chcesz?
Przestał się śmiać. Chwilę milczał.
– Chcę być królem tego miasta – odpowiedział wolno, po namyśle, oddzielając starannie każde słowo. – I będę królem tego miasta.
– Wiem, Jankiew. Wiem. I będziesz, albo cię wcześniej zabiją. Ale jak cię znam, a znam cię najlepiej na całym świecie, to będziesz, Jankiew. Będziesz królem. I wtedy co z tym zrobisz? Z tym swoim królowaniem? Będziesz go strzegł przed następnym, młodym Jakubem Szapirą?
– Nie wiem, Emilia.
– Wyjedźmy, Jakub.
– A co ja miałbym niby robić w Palestynie, Emilia? Sklepikarzem zostanę? Rolnikiem? Jedyne, co umiem, to bić w mordę, strzelać i ganiać skurwysynów po ulicach.
Przytuliła się do niego. Uśmiechnęła się, uśmiechem w ciemnościach.
– Założę się, że nasi tam bardzo potrzebują ludzi, którzy potrafią bić, strzelać i ganiać się z bęcwałami po ulicach – wyszeptała, całując go w ucho.
Oddał pocałunek.
Była pewna, że w końcu go przekona, że sprzedadzą wszystko, co mają, żeby nie obciążać się bagażami, i pojadą. Wiedziała, że jej Jakub ma pieniądze, dużo pieniędzy. Sprzeda auto, sprzedadzą meble, wyciągnie oszczędności, które gdzieś na pewno chowa, pojadą pociągiem do Konstancy, wsiądą na statek, „Polonia” pływa przecież do Hajfy, a tam, na miejscu, wszystko będzie inaczej.
– Muszę się jakoś zająć tym młodym Bernsztajnem – powiedział wtedy, i to mnie miał na myśli.
A zresztą może wcale tak nie powiedział.
Emilia jakoś wyczuła, dlaczego Jakub uważa, że musi się zająć młodym Bernsztajnem. Znała Szapirę tak dobrze, że odgadywała nawet to, czego nie wiedziała, czytając w jego mimice, spojrzeniach.
– Jak ty się możesz chłopakiem zająć, Jankiew, jak ty się możesz nim zająć – zasmuciła się tylko.
– Każę mu dać bilet na moją walkę pojutrze.
Milczała chwilę. Przestała go całować.
– Bilet możesz mu dać. Ale potem zostaw go w spokoju, rozumiesz? Daj mu żyć z dala od ciebie. Nie pomożesz mu. Nie ty. Nie możesz.
– Rozumiem – odparł.
– To nie jest w porządku, Jankiew – powiedziała mocno. – Kocham cię, ale to nie jest w porządku. To co zrobiłeś. Rozumiem, że musiałeś. A ty zrozum, że ja muszę ci to powiedzieć. Nie możesz wziąć tego chłopaka.
Nie odpowiedział. Emilia wróciła do całowania. Kochali się.
Ja zaś siedziałem wtedy z moim młodszym bratem w naszym wspólnym pokoju i milczeliśmy. Byliśmy głodni, od zniknięcia ojca matka niczego nie gotowała, tkwiła w kuchni i płakała z zaciśniętymi ustami, prawie bezgłośnie, a my siedzieliśmy z tym jej płaczem i z brakiem ojca. Widziała mnie już bez pejsów i w krótkim, chrześcijańskim ubraniu. Nie powiedziała ani słowa.
Dwa dni później zaś siedziałem w czerwonym chryslerze Kuma, na rozkładanym siedzisku tyłem do kierunku jazdy i sunęliśmy przez Warszawę, przez tę drugą, polską, chrześcijańską