Król. Szczepan Twardoch

Król - Szczepan Twardoch


Скачать книгу
bałem się, a jednak chciałem z nimi pójść, bo nie chciałem już być tym małym, chudym Bernsztajnem, który patrzył, jak Szapiro wyciąga tatkę za brodę z mieszkania.

      Chciałem być Szapirą.

      Weszliśmy w bramę pod numerem 49. W życiu nie widziałem tak wysprzątanej bramy. Dozorca w mundurze, na oko droższym niż jakiekolwiek ubranie mojego ojca, otworzył, zanim zdążyliśmy zapukać. Ukłonił się nisko, zdejmując czapkę. Kaplica rzucił mu pięć złotych. Pięknymi, krętymi schodami wspięliśmy się na trzecie piętro, Szapiro zapukał do drzwi, zgrzytnęła zasuwka judasza, po czym drzwi się otwarły.

      – Zapraszamy panów – pokłonił się nam wielki drab odziany w smoking.

      Kaplica wszedł, zacierając wesoło ręce.

      W mieszkaniu panował półmrok, przez korytarz weszliśmy do salonu, gdzie na sofach i otomanach siedziały półnagie dziewczęta w przeźroczystych halkach, tiulowych pelerynkach, majtkach i pończochach. Niektóre miały nawet obnażone piersi. W zasadzie nigdy wcześniej nie widziałem niczego takiego, ani obnażonych piersi kobiecych, ani takich frywolnych strojów, a jednak nie wydało mi się to niczym niezwykłym i sam się teraz sobie dziwię, chłopiec lat siedemnaście, pierwszy raz takie widoki i nic. Ale tak to właśnie pamiętam. Nic.

      Dziewcząt było siedem. Trzy blond, w tym dwie tlenione, jedna ruda, trzy brunetki.

      Między dziewczętami siedziało trzech mężczyzn, dwóch w garniturach, jeden w polskim mundurze. W kącie przystojny jeszcze, acz już liniejący trochę mężczyzna w białej, smokingowej marynarce przygrywał cicho na białym fortepianie. W głębi salonu znajdował się bar, za którym kolejna biała marynarka okrywała człowieka zajętego wycieraniem szklanek. Za barem na lśniącej półce stały liczne kolorowe butelki z alkoholem. Nigdy nie widziałem na raz tylu trunków w różnych kolorach.

      Wszystko mieniło się i lśniło, bar pokryty był błyszczącym rudo mosiądzem, na ścianach wisiały lustra, migotały szkiełka kryształowego żyrandola.

      Na wysokim stołku przy barze siedziała szczupła, kompletnie ubrana kobieta. Kompletnie ubrana według standardów miejsca, w którym się znaleźliśmy, a o którym już wiedziałem, że jest domem publicznym, miejscem, gdzie, jakby powiedział mój nieżyjący już wtedy tatko, kobiety schodzą na złą drogę.

      Według standardów mego rodzinnego domu, które wyznaczała moja nosząca perukę i skromne suknie matka, kobieta przy barze była półnaga – jej długa, czarna, lecz lśniąca setkami cekinów suknia odsłaniała szczupłe plecy i ramiona. Włosy miała ścięte nieco już staroświecko, w popularnym w latach dwudziestych stylu bob. Nosiła nawet diadem na włosach, jakby wzięty z czasów sprzed zamachu majowego.

      Kaplica podszedł do niej, odwróciła się.

      Nie była piękna, nie była też brzydka, urodę miała przeciętną, usta wąskie i jakby zacięte, twarz trochę przedwcześnie postarzałą, nie pasującą do młodych ramion i dekoltu, tylko oczy zupełnie inne, obce tej przeciętnej twarzy, wielkie, wilgotne, bardzo ciemne, kryjące się za niezwykle długimi, czarnymi rzęsami i zwieńczone mocnymi, ciemnymi brwiami – oczy, które mogły w sekundę zamienić się z gorących w lodowate, ale nigdy nie bywały letnie.

      – Dobry wieczór, droga pani – ukłonił się Kaplica.

      Podała mu dłoń w rękawiczce, Kaplica złożył na niej uroczysty pocałunek.

      – Dobry wieczór, panie Kaplica. To jak zwykle zaszczyt widzieć pana u nas – powiedziała z uroczym uśmiechem.

      – Czy dostąpię dziś zaszczytu pani towarzystwa? – zapytał gangster, uśmiechając się w sposób, który mógłbym nazwać filuternym, gdyby nie to, że filuterność to ostatnia cecha, jaką potrafiłbym Kaplicy przypisać.

      – Panie Kaplica, te czasy już dawno temu się skończyły. Gdybyś pan miał dwadzieścia lat mniej i dwadzieścia centymetrów wzrostu więcej, to z rozkoszą. Ale pan nie masz – odparła, też z uśmiechem.

      Struchlałem. Zabije ją – pomyślałem.

      – A gdybym miał i dał dwa tysiące złotych więcej, pani Ryfko? – zapytał, podkręcając wąsa.

      Położyła mu rękę na ramieniu.

      – Drogi Kumie, ja już od dawna nie jestem kurwą – powiedziała miękko, ale w jej głosie czaiło się coś niebezpiecznego. W jej głosie była groźba, było wspomnienie czegoś, co jest tylko między nią a Kumem, jakiegoś dawnego zdarzenia. Nawet ja to wtedy słyszałem.

      Albo nie słyszałem, nie wiem, nie pamiętam, nie wiem, co z tego, co piszę tutaj, wiedziałem wtedy, a czego dowiedziałem się później, ale dziś, tutaj, przy mojej zielonej maszynie do pisania wiem, że w jej głosie czaiło się coś niebezpiecznego, bo całe życie spędziłem w towarzystwie ludzi, w których głosie czai się coś niebezpiecznego.

      Kaplica jeszcze igrał z tym niebezpieczeństwem.

      – Ależ pani Ryfko, jakiej kurwie proponuje się dwa tysiące złotych? – zaryzykował.

      – Drogiej – powiedziała lodowato i zabrała rękę z jego ramienia.

      Wydała mi się wtedy kimś nieskończenie mądrym i nieskończenie potężnym, ta chuda, niezbyt ładna, zniszczona życiem opiekunka prostytutek. Milczała, patrzyła mu w oczy w taki sposób, że nie potrzebowała słów.

      – No, upraszam łaski, upraszam wybaczenia, pani Ryfko – wycofał się Kaplica. – Nie może mnie pani winić, że przy kobiecie takiej jak pani, nie posiadając dwudziestu centymetrów wzrostu więcej ani dwudziestu lat mniej, uciekam się do jedynego, co posiadam… Poza pewnym kunsztem, o którym nawet tutaj nie wypada mówić, oraz narzędziem do jego uprawiania, którego mi natura nie poskąpiła.

      Zaśmiała się z żartu, jakby na pojednanie. Topór wojenny został zakopany.

      – Pamiętam dobrze ten pański kunszt i narzędzie również, panie Kaplica, pamiętam, był czas, że myślałam, że rozerwie mnie na dwoje.

      Śmiali się już razem. Kum wdrapał się na wysoki, barowy stołek. Nie sięgał krótkimi nóżkami do stopnia pod barem, więc tymi nóżkami dyndał.

      – Kiedy to było, Ryfko, co?

      – W dwudziestym drugim.

      – Piętnaście lat… Czas leci szybciej, niż my dajemy radę za nim dążyć – powiedział filozoficznie Kum.

      – Józefie, nalej panom koniaku – zwróciła się do barmana. – A skoro na mnie nie ma pan już szans, to co mogę panu zaproponować, Kumie?

      – Madzia jest? – zapytał Kum.

      Usłyszałem imię mojej miłości i zrobiło mi się lodowato, chociaż przecież wiedziałem, że nie o nią tu chodzi. A jednak.

      – Czeka na pana, panie Kaplica – uśmiechnęła się Ryfka.

      – To proszę ją zawołać, napijemy się najpierw – zaordynował Kaplica.

      – Ależ panie Kaplica, pan przecież wie, że ona jest zbyt młoda, by pić alkohol! – droczyła się Ryfka.

      – To niech jej Józef mleka z miodem zagrzeje! – Kaplica ze śmiechu aż klepał się po udzie.

      Szapiro nie siadał, oparł się o ścianę, zapalił papierosa. Wstała jedna z dziewczyn, pulchna blondynka o zadartym nosku i spojrzeniu leniwym i kapryśnym, kojarzyło mi się to spojrzenie ze spojrzeniami odalisek z sułtańskich serajów, które oglądałem w albumach i książkach, jakich mój nieżyjący od dwóch dni tatko nie pozwalał nam czytać.

      Wstała i podeszła do


Скачать книгу