Król. Szczepan Twardoch
przyszła, u Ryfki wyprosiła, to ją Ryfka wzięła – odparł Szapiro.
– Takie dziecko…?
– Uliczne dziecko to żadne dziecko. Tu ma ciepło, ubranie i jedzenie. To się dziwisz, że woli tutaj, zamiast na ulicy jeść odpadki i marznąć w łachmanach? – rzucił, popijając golonkę wódką.
Ryfka weszła za bar, wzięła dla siebie kieliszek, Jakub nalał jej baczewskiego, wypili. Szapiro, wyraźnie zafrasowany, rozłożył dłonie w bezradnym geście, jakby pokazywał: „Nic nie mogę na to poradzić”. Ryfka pokiwała smutno głową. Wypili jeszcze raz.
– A ten, to co? – wskazała na mnie głową.
– Nie wiem. Się zobaczy – odparł Szapiro, wzruszając ramionami.
– Miałabym dla niego zajęcie.
Czuję się teraz temu winien. Czuję się winien tego, że Kaplica gwałcił dwunastolatkę, a ja nic nie zrobiłem, nie kiwnąłem palcem.
Tłumaczę sobie dziś, stukając w moją maszynę do pisania, że nie mogłem nic zrobić. Byłem chudym, siedemnastoletnim Żydkiem, nic nie mogłem zrobić.
Ale nie jestem pewien. Może byłem kimś innym.
Wtedy nie ośmieliłem się nawet podnieść wzroku, patrzyłem w talerz, jakbym w zawijasach sosu i gotowanych warzyw miał ujrzeć przyszłość.
I co bym ujrzał? Starzejącego się generała Mosze Inbara w pustym mieszkaniu przy ulicy Dizengoffa w Tel Awiwie, łupiącego bezradnie w klawisze maszyny do pisania i próbującego zrozumieć, jak możliwe jest życie takie, jakie przeżył.
A może kogoś innego. Może ujrzałbym Jakuba Szapirę w jakimś tanim mieszkaniu w tymże Tel Awiwie, bardzo starego, ale żywego, nieważnego, zapomnianego, wegetującego z jakiejś renty, wspominającego dni dawnej chwały?
Może nawet spisującego wspomnienia, tak jak ja, na takiej samej maszynie…
Teraz dookoła znowu zaczyna się wojna, a Mosze Inbara nikt nie potrzebuje. Tymczasem Mosze Inbar nie jest jeszcze taki stary. Mosze Inbar ma pięćdziesiąt lat doświadczenia.
Od kiedy tylko przyjechaliśmy: Hagana, potem Palmach, i całe życie tak. Wszystko, czego nauczył mnie Szapiro, okazało się bardzo przydatne w nowym kraju. Przez całe pięćdziesiąt lat robiłem to samo.
Czterdzieści lat temu razem z moimi towarzyszami z brygady Harel zrównaliśmy z ziemią Saris i nie drgnęła mi ręka, kiedy strzelałem i rzucałem granaty. Wszystkie wojny mojego kraju odłożyły we mnie pokłady wiedzy, której teraz nikt nie potrzebuje, i zamiast nad dokumentami czy mapami generał Mosze Inbar siedzi przy zielonej maszynie IBM Selectric II i pisze po polsku niepotrzebną nikomu historię, której nikt nie może przeczytać i nie przeczyta. Przecież nie wyślę tego do Ketera. Nie mogę. Niepotrzebny nikomu Mosze Inbar już trzeci miesiąc siedzi, użalając się nad sobą, przy maszynie do pisania. Patrzy na model Lockheeda L-10 Electra zawieszony nad biurkiem.
A Magda Inbar nie chce się już nazywać Inbar. Magda znowu jest Aszer. Albo jakoś inaczej. Nie chce nawet, żebym mówił do niej „Magda”.
– Całe życie na ciebie zmarnowałam. Zmarnowałam na ciebie młodość, zmarnowałam dorosłość, a teraz marnuję na ciebie starość.
Gdybyś wtedy umarł, miałaby lepsze życie, to chciała powiedzieć.
Wolę myśleć o tym, o czym przez te wszystkie lata nie myślałem.
Wracam więc do chwili, w której jadłem pierwszy trefny posiłek w moim życiu, przy barze u Ryfki Kij na rogu Piusa XI i Koszykowej.
– Miałabym zajęcie dla tego chłopca – powiedziała Ryfka, mierząc mnie wzrokiem.
Szapiro trzasnął sztućcami o miedziany blat.
– Żebyś ropą i krwią pluła, jeśli jeszcze raz coś takiego powiesz!
– Och, dobrze, co to, krewniak twój jakiś? Ładny, utuczyć go trochę i by się nadał. Ale przecież ci go nie porwę. Może sam by chciał. Chciałbyś?
– Ryfka, trzymaj się z dala od tego chłopaka. Nie chciałby. Niech ci będzie, że to krewniak. Bliski.
Nie rozumiałem wtedy, co ma na myśli. Ale przecież miał rację. To krew nas połączyła. Krew Nauma Bernsztajna, mojego ojca. A dziś tamto „nadałby się” Ryfki brzmi mi jakoś pochlebnie, nie jestem homoseksualistą, ale tak brzmi, pochlebnie. Bo przecież nie o kobiety jej chodziło.
Zresztą być może ta rozmowa odbyła się kiedy indziej. Być może mówili o kimś innym, o jakimś łatku, który przyniósł pakunek? Nie wszystko pamiętam.
Za barem zadzwonił telefon. Piękny, nowoczesny siemens z czarnego bakelitu. Ryfka odebrała. To pamiętam doskonale.
Po przeciągłym „halooo” milczała przez chwilę, słuchając rozmówcy.
– Tak, są tutaj – odpowiedziała. – Naturalnie, zapraszamy serdecznie.
Odłożyła słuchawkę.
– Doktor się zapowiedział – rzuciła, nalewając kolejną rundę wódki sobie i Szapirze. – Nie wiedziałam, że on już z tej Ameryki wrócił.
– W zeszłym tygodniu. Pijany już? – zapytał bokser.
– Jeszcze nie.
– Tyle dobrego. Pewnie Pantaleona ściągnie.
Ryfka pokiwała głową.
– Zostaniesz…? – poprosiła. – Rozniosą mi interes…
– Zostanę – zgodził się.
Coś było w jego głosie, coś innego, coś, czego nie spodziewałem się usłyszeć.
Ryfka zdjęła kilka butelek z półek za barem, schowała do zamykanych szafek. Zrozumiałem, że chowa te droższe.
– Katarzyna, Ola, na dziś macie wolne, idźcie gdzieś! – krzyknęła.
– Ja też bym poszedł – powiedział pianista drżącym głosem.
– Ale tyś mi tu potrzebny, Jacku. Graj.
Westchnął i grał. Kasia i Ola podniosły się z otomany i porzucając nagle całe haremowe rozleniwienie, wybiegły szybko z salonu. Pozostałe w salonie cztery prostytutki z zakamarków kanap wyjęły puderniczki i zaczęły, a jakże, pudrować sobie nosy. Szapiro zapalił.
Patrzyłem na tatuaż na jego prawej dłoni, miecz obosieczny i śmierć.
Po kwadransie, który spędziłem nad pustym talerzem, słuchając bez zrozumienia lakonicznej konwersacji Ryfki i Szapiry, ktoś zapukał do drzwi w korytarzu, tak mocno, że słyszeliśmy to pukanie nawet w salonie.
Doktor inżynier Janusz Radziwiłek. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest Żydem. Nie wyglądał. Był wysoki i szczupły, miał aryjską twarz arystokraty i rysy, które wtedy wszyscy nazywali szlachetnymi, sam nie wiem dlaczego. Co może być szlachetnego w rysach twarzy? Twarz Radziwiłka wydała mi się twarzą kogoś z wyższych sfer, miał też na sobie mundur, oficerski mundur Związku Strzeleckiego, co było w moim ówczesnym mniemaniu jednoznacznie związane z kimś z wyższych sfer.
Mundur był nie lada jaki, wojskowo zielony, ze stójką i czerwonym wężykiem na tej stójce, zwieńczony okrągłą maciejówką z orłem, pod jej daszkiem okulary, jak u kogoś z wyższych sfer, okrągłe, rogowe – nadawały mu wygląd inteligencki mimo munduru.
Nawet czoło miał wysokie, pańskie, szlacheckie. Cienkie, ciemne włosy bez przedziałka zaczesane do tyłu lśniły brylantyną, kiedy tylko zdjął czapkę.
Lśniły