Król. Szczepan Twardoch
wspólnego, i to nie tylko szerokie ramiona atletek. Magda pływała, pływała z zapałem, trzy razy w tygodniu bywała na pływalni Makabi, na przystani na Jasnej Kępie, parę razy mnie zaprosiła, żebym przyszedł, i przyszedłem, i patrzyłem, jak pływa w białym kostiumie kąpielowym i w zapinanym pod szyją czepku, chociaż mój ojciec chętnie opowiadał mi historie o cadykach, którzy na widok kobiety zasłaniali oczy i nie odważyliby się przebywać blisko kobiety, jeśli nie byłoby przy nich innego mężczyzny, który mógłby ich ustrzec od grzechu. Dziś wiem, że to nie one dwie były do siebie podobne, tylko całe ich pokolenie, całe pokolenie żydowskich dziewcząt, pierwszych, które pływały, biegały, skakały wzwyż, na Grochowie uczyły się uprawiać rolę, a potem jeszcze na dodatek nauczyły się strzelać i używały tej umiejętności zarówno w Warszawie, jak i w Palestynie.
A ja, chudy, żydowski chłopiec w mycce, z założonymi za uszy pejsami i w kapocie sięgającej poniżej kolan, patrzyłem, jak Magda pływa i jak wychodzi z wody, ściąga zapinany pod brodą czepek i suszy włosy, a pod białym kostiumem pływackim widać było sterczące sutki jej małych piersi.
Wiedziałem, że to grzech tak patrzeć. Miałem to za nic.
Gdyby mój ojciec urodził się w Warszawie, też miałby to za nic, lecz pobożny Naum Bernsztajn urodził się w Łomży, a umarł nad brzegami glinianki w Latchorzewie, do Warszawy zaś przyjechał po pierwszej wojnie już jako dorosły człowiek, mąż swojej żony, ubogi, ale pobożny Żyd z szanowanego rodu, a skoro z Łomży, to jakby pokolenie wstecz względem Żydów warszawskich. Nie wszystkich, oczywiście, ale na pewno tych, na których przez całe moje dzieciństwo patrzyłem z zazdrością, na Żydów tak samo odzianych jak chrześcijanie, wytwornych, ogolonych i europejskich. Mój ojciec, pobożny i cichy, był ich przeciwieństwem. Gdyby mój ojciec dowiedział się o moim grzechu!
Ale się nie dowiedział.
W dzień po jego śmierci, w szabas 10 lipca 1937 roku Magda weszła do naszego mieszkania, minęła moją szlochającą bezgłośnie matkę i weszła do sypialni mojej i brata mego Emanuela.
– Emanuel, idź do matki – powiedziałem, bo byłem małym, podłym egoistą. A on poszedł.
Magda usiadła obok mnie. Wiedziała. Nawet bardziej niż ja.
I jak tak obok mnie usiadła, to już została na długo, aż do teraz.
Nie umiem znieść tej ciszy, ale jeszcze bardziej od ciszy nie umiem znieść tego, co mogę usłyszeć w radio albo w telewizji. Wstaję od maszyny, idę do lodówki, nalewam sobie zimnej wody. Potem wykręcam jej numer.
– Halo…?
Nie umiem odpowiedzieć. Więc milczę. Słucham jej ciężkiego oddechu.
– Nie dzwoń do mnie. Nie możesz już do mnie dzwonić – mówi po chwili, w ciszę, po polsku. Odkłada słuchawkę.
Wtedy odezwała się do mnie tym samym głosem. To niemożliwe, żeby głos w ogóle się nie zmienił. Więc może źle pamiętam. Ale jestem pewien.
– Mojsze, jestem… – powiedziała cicho i miękko, kładąc mi rękę na kolanie, a ja pomyślałem wtedy, że ojciec nigdy by na to nie pozwolił. Żeby Magda siedziała ze mną w pokoju. Matka też by na to nie pozwoliła, gdyby ojciec żył.
A potem mnie pocałowała w czoło i dopiero wtedy zauważyła, że ściąłem pejsy. Przesunęła palcami po moich wygolonych skroniach.
– Wszystko będzie, jakoś będzie… – szepnęła.
Pocałowała mnie raz jeszcze, znowu w czoło. Próbowałem znaleźć jej usta, przecież pragnąłem jej tak, jak się pragnie pierwszej kobiety w życiu.
Jednak uciekła z ustami. Odsunęła się.
– Jestem twoją przyjaciółką, Mojsze, tylko przyjaciółką. Potrzebujesz teraz przyjaciółki. Możemy pójść do teatru.
Nic na to nie odpowiedziałem. Pięćdziesiąt lat później, kiedy się wyprowadzała, już z ostatnią walizką w ręku odwróciła się do mnie w drzwiach, ciągle wyprostowana i silna, tylko blond loki ścięte na krótsze, siwe i z trwałą ondulacją.
– Lepiej by mi było w życiu, jakbyś skończył jak wszyscy inni – powiedziała bardzo głośno.
– Magda… – jęknąłem.
– Nie mów do mnie „Magda”! – wrzasnęła i wyszła, i trzasnęła drzwiami, a ja zostałem z tą głupią odpowiedzią i brzęczącym jeszcze w uszach trzaskiem, w mieszkaniu, które gdy trzask już zgasł, zostało zupełnie ciche.
A kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, mój dom rozbrzmiewał głosami moich synów, kiedy tłukli się na podłodze, jak dokazujące szczenięta, piszcząc i pokrzykując. Nie wiem, co się z nimi stało.
Może nie chcą ze mną rozmawiać. Może zginęli na jakiejś wojnie, na jednej z wielu wojen mojego kraju. Nie wiem, co się z nimi dzieje.
Nie wiem, dlaczego nie chce, bym mówił do niej „Magda”.
Wracam jednak do czerwonego chryslera imperial Kuma Kaplicy, w którym siedziałem na strapontenie trochę pijany, po raz pierwszy w życiu trochę pijany.
– Moryc robi się bezczelny. Przy mnie się nie wyciąga maszyny z kieszeni – powiedział ponuro Kaplica, kiedy ruszyliśmy.
– Trudno – powiedział Szapiro, i powiedział te słowa tonem, który nawet mnie wydał się dziwnie stanowczy i arogancki.
Kaplica przypatrywał mu się chwilę, gładząc się po wąsach. Zastanawiał się.
– Trudno. Owszem. Twoja krew. Rozumie się. Brat nie stanie przeciwko bratu. Nie godziłoby się. Trzeba będzie to znieść. Jedziemy do Ryfki Kij – oświadczył nagle, decydując, że sprawa zostaje zamknięta.
Moryc był ważną figurą w warszawskim oddziale Poalej Syjon-Lewicy, studiował prawo na Uniwersytecie imienia Józefa Piłsudskiego i należał do tych młodych ludzi tamtych czasów, co to potrzebują sprawy, dla której mogą poświęcić życie, kiedy zaś ją znajdą, to po prostu poświęcają, kierując się przekonaniem, że tylko życie poświęcone czemuś odeń większemu jest warte przeżycia.
Nikt z nich nie chciał wtedy żyć życia dla życia samego. Tacy byli, wszyscy chcieli żyć dla czegoś większego, wszyscy młodzi bundowcy, kominternowcy, fołkiści, oenerowcy, syjoniści, socjaliści, komuniści, endecy. Każdy chciał żyć dla czegoś. Na jakimś poziomie nawet mogli się za to szanować nawzajem, endek z bundowcem, komunista z syjonistą, mogli uznawać jeśli nie swoje wartości, to jakość swoich charakterów.
Jakub był inny. Jakub chciał po prostu żyć. Tego Moryc nie potrafił zrozumieć.
Szofer nie pytał o adres, skinął tylko głową. Przejechaliśmy więc przez plac Bankowy, Żabią i Graniczną i dalej wzdłuż płotu Ogrodu Saskiego w Marszałkowską. Wyjechaliśmy z mojej Warszawy i im dalej na południe Marszałkowską, tym dalej od mojej Warszawy, i w końcu chrysler imperial skręcił w prawo, w ulicę Piusa XI. Do 1930 roku ulica Piusa nazywała się Piękna, ale tego wtedy nie wiedziałem.
Nie wiedziałem, bo nigdy nie zapuściłem się tak daleko. To już nie było moje miasto, to było polskie miasto.
To było miasto asfaltowych, oświetlonych ulic, czystych chodników i eleganckich szyldów, prowadzących do eleganckich lokali. To nie było moje miasto, moje miasto od tego oddzielała niewidzialna granica niczym ocean, moje miasto było brudniejsze, biedniejsze i żywsze, pachniało inaczej, częściej śmierdziało, ulice mojego miasta mówiły innymi językami, nawet wtedy kiedy mówiły po polsku, i obchodziły inne święta, nawet kiedy obchodzili je chrześcijanie.
Zaparkowaliśmy