Król. Szczepan Twardoch

Król - Szczepan Twardoch


Скачать книгу
rozpromienił się natychmiast.

      – Ależ nie stało nic, się nie przejmuje, pan Pantaleon, drobiazg jest, drobiazg. Kein Ding – odparł wielkopańsko i wielkodusznie. – Panna Ryfka, szklankę koniaku prosić uniżony na początek. Duża szklanka koniaku.

      Podała natychmiast, a on natychmiast wypił.

      – Prosić druga.

      Podała i drugą. Drugą też wypił. Duszkiem.

      – No, to się zaczyna – mruknął Szapiro.

      – Radziwiłku kochany, co tak szybko? – zapytał Kaplica.

      – Ars longa, vita brevis – odparł Radziwiłek.

      – Czego? – zdziwił się Kum.

      – Życi krótki, sztuka długi – wyjaśnił Doktor.

      – A chuj z tobą. Ryfka, mnie też nalej – zgodził się Kaplica.

      I pili już razem, wolniej, Kaplica poprosił gorących serdelków i musztardy, Ryfka przyniosła i jedli palcami, maczając serdelki w miseczce z sarepską.

      – Kum drogi, ja w Ameryce widział coś takiego, że mnie się oczy otwierać teraz – zaczął Radziwiłek.

      – Mhm – mruknął Kum, nie bardzo go słuchając, bo zajęty był wysysaniem tłuszczu z grubych serdelków.

      – Tam one mają coś takiego, co się gangi nazywa. Jak nasza bojówka.

      – Mhm. – Kum popił koniaku i sięgnął po kolejną kiełbaskę.

      – Kum, ale jaki tam porządek jest. Podział. Dyscyplina wojskowa.

      – U nas też jest. Od peowiackich czasów.

      – Trzeba nam narkotyki sprzedawać. Największa marża.

      – A to kurwy i Kercelak już nam nie wystarczą? – zdziwił się Kaplica.

      – Wystarczą albo nie wystarczą – odparł filozoficznie Radziwiłek, po czym zmienił temat. – Ja dzisiaj „ABC” czytał.

      – Tę antysemicką szmatę? – zdziwił się Szapiro.

      – Że antysemicką to pół biedy, ale przecież to najgorsza swołocz endecka czy tam oenerowska – zdziwił się jeszcze bardziej Kaplica, dla którego nie być socjalistą oznaczało w ogóle nie być człowiekiem.

      – Ja wiedzieć bardzo dobrze, co to za gazeta jest – kontynuował Doktor. – Ja ją czytam, bo muszę mieć wiedza, jak wróg myśli. Nie sądzą oni?

      Zgodzili się.

      – Wiedzą o ankieta?

      – No wiedzą, wiedzą – odparł Kaplica. – W „Kurjerze” też o tym było. Jak wyrzucić Żydów z armii.

      – No właśnie. Co my z tym zrobimy? – zapytał Doktor, pociągając duży łyk wódki z kolejnej napełnionej po brzegi szklanki.

      – Niech wyrzucają. Po co nam w tej armii służyć – wzruszył ramionami Szapiro.

      – Kuba! Jakie ty herezje opowiadasz – oburzył się Kaplica. – Ty, weteran! Odznaczony! Kuba, wstyd!

      – Potrzebna nam ta armia jak wrzód na chuju.

      – Wam, nam, komu niby? – zaperzył się Kaplica. – Kubusiu, tyś za Polskę z bolszewikami walczył i teraz takie rzeczy…?

      Szapiro machnął ręką.

      Doktor z kieszeni munduru wyciągnął wycinek z gazety.

      – Tutaj jakiś młody emeryt oficer pisze, że dla Żydy powinen być obóz pracy, baraki z desek i dużo drut kolczasty. To ze środy jest, z siódmego lipca. Czy my jesteśmy jakiś małpa, żeby drut kolczasty? Albo jakiś Murzyn ja jestem, żeby mnie w obóz trzymać? Ja chcę wiedzieć, kto to pisać takie rzeczy.

      – Jakub… – Kaplica wskazał głową kartkę. – „ABC” to są te same typki co ten Ziembiński, któregoś tak pięknie załatwił?

      Szapiro podszedł, sięgnął po wycinek, przesunął po nim wzrokiem.

      – Nie. Ziembiński trzyma z Falangą i oni się z „ABC” nie lubią. A kto to jest ten tutaj, to się zaraz dowiem – powiedział i schował wycinek do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Ryfka, daj telefon.

      Gdy mu go podała, wyciągnął z kieszeni cienki notesik, odszukał numer, wykręcił.

      – Z redaktorem Sokolińskim poproszę. Zaczekam. Tak.

      Radziwiłek spojrzał pytająco, Szapiro uspokoił go gestem dłoni.

      – O, dobry wieczór, redaktorze. Mówi Jakub Szapiro. Jakub Szapiro. Wiem, że widział mnie pan dzisiaj w Metropolu, prawda?

      Kaplica uśmiechnął się od ucha do ucha, aż sumiaste, podkręcone wąsiska podjechały mu pod oczy. Uśmiechnął się do swoich myśli, a myślał o przerażeniu.

      Nie widziałem tego na własne oczy, nigdy nie byłem w redakcji „Kurjera”, chociaż wiele razy przechodziłem pod numerem 40 na Krakowskim Przedmieściu, róg Karowej, gdzie na dachu kamienicy pysznił się tytuł największej warszawskiej i polskiej gazety, powtórzony również na fasadzie. A jednak potrafię sobie doskonale wyobrazić, jak na trzecim piętrze, w redakcyjnym pokoju łysy łeb redaktora Sokolińskiego bieleje ze strachu na samą myśl o tym, że ktoś taki jak Jakub Szapiro zdaje sobie sprawę z jego istnienia.

      Na własne oczy widział, co Jakub Szapiro może zrobić dziennikarzowi. Wiadomo.

      – Słuchaj pan – powiedział Jakub. – Powiedz mi pan, kto z „ABC” zajmuje się tą ankietą o tym, że należy pozbyć się Żydów z armii. Uhm. Uhm. Tak, ja wiem, w jakiej pan pracujesz gazecie, panie Sokoliński, i wiem, że „Kurjer” to nie „ABC”. Panie Sokoliński, w dupie mam, że pan się z tą ankietą nie zgadzasz. Ja tam się zgadzam, na miękki chuj nam ta wasza armia potrzebna.

      Kaplica przewrócił oczami. Szapiro uśmiechał się pod nosem, jak uczniak wycinający psikusa nielubianemu koledze.

      – Słuchaj, Sokoliński, skończ mi pan tu pierdolić – zmienił nagle ton. – Chcesz, żebym wpadł się z tobą zobaczyć? Do redakcji chociażby? Czy w domu cię odwiedzić? Mickiewicza dwadzieścia siedem. Odwiedzić? Że nie trzeba, no to kto się tym tam zajmuje? Redaktor Kazimierz Bobiński, mówisz pan. Dobrze. Gdzie go najłatwiej zastać, jeśli nie w redakcji? Panie Sokoliński, nie wygłupiaj się pan… W SiM-ie. Jeszcze mi pan powiedz, jak ten Bobiński wygląda. Aha. Aha. No i świetnie. Coś wiedziałem, że się dogadamy.

      Odłożył słuchawkę, uśmiechnął się szeroko.

      – Zabrać się za to? – zapytał Radziwiłka.

      Doktor zastanowił się chwilę. Nie wiedziałem tego wtedy, teraz już wiem, że musiał rozmyślać o swoich dalekosiężnych planach, w których polityka grała ważną rolę.

      – Jeszcze nie – odpowiedział w końcu. – Trzeba to będzie zrobić, ale jeszcze nie teraz. To ja powiem kiedy.

      I pili dalej.

      Byli przy piątej szklance, gdy do salonu wszedł kolejny gość. Był to zażywny, stateczny jegomość o wyglądzie buchaltera w dobrze prosperującej firmie, nieco podchmielony, z zegarkiem w kieszeni kamizelki i z laską w ręku, łysiejący, wyglądający na takiego, który wiedzie życie nieskomplikowane, wygodne i pozbawione sensu.

      Wkroczył, pogwizdując pod nosem, zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że nie ma dziewcząt, po czym zauważył towarzystwo przy barze, towarzystwo zaś zauważyło jegomościa.

      – A to ja przepraszam –


Скачать книгу