Król. Szczepan Twardoch
Strzeleckiego, gdzie został od razu okręgowym, wrócił do Kaplicy i towarzyszy z partii. Opierając się na strukturach Związku, zorganizował potężną bojówkę, do której przyjmował każdego, kto radził sobie z browningiem, pałką i pięścią, i do tej bojówki przyjął także boksującego weterana wojny z bolszewikami Jakuba Szapirę – aż do zamachu majowego dużo było roboty na ulicy, na marginesie której razem z Kumem budowali swoje małe imperium w Śródmieściu.
Kum zajmował się haraczami na Kercelaku i codziennym zarządem, konstytuując nieformalną administrację Dzielnicy Północnej, od Woli i Ochoty po biedabaraki na Żoliborzu pod Dworcem Gdańskim, z których rekrutowali się biegający na posyłki chłopcy, i całe północne, żydowskie Śródmieście.
Gdzie po lewej stronie Wisły w Warszawie panowała bieda, a poza paroma wyspami Europy i bogactwa bieda panowała wszędzie, tam panował też Kum. Na drugi brzeg nie sięgała jego władza wykonawcza, ale sięgała tam jego sława i tam również wzbudzał respekt. Piosenki o Kumie śpiewano w slumsach w Annopolu, słyszał też o nim każdy łobuz Łodzi, Sosnowca i Częstochowy.
Radziwiłek zaś pozostawał w cieniu. Nie miał charyzmy Kuma, nie nadawał się na ludowego bohatera, zbyt gardził głupszymi i słabszymi od siebie i za bardzo był chciwy. Zajmował się politycznymi machinacjami i niezależnie od politycznego umocowania Kaplicy dbał o to, by nikt na ulicy nie miał wątpliwości, kto ulicą rządzi. Oprócz struktur Związku Strzeleckiego, w którego mundurze zwykle występował, był też aktywnym członkiem PPS. W taki czy inny sposób każda socjalistyczna bojówka odpowiadała przed Radziwiłkiem, bundowskie uznawały jego autorytet, a lewicowi syjoniści, chcąc nie chcąc, się nań godzili. Doktor myślał od Kaplicy szerzej i śmielej, szukał nowych rynków, nowych źródeł kapitału i pozyskiwał nowych przyjaciół. Uzupełniali się, nie darząc się może sympatią, ale zdając sobie sprawę z tego, że potrzebują się nawzajem.
Szapiro opowiedział mi to wtedy pokrótce, z pijacką swadą, pomijając szczegóły. Szczegółów dowiedziałem się sam, później, a wtedy, słuchając go u Ryfki, szybko zrozumiałem, że chodzi mu o coś więcej. Że opowiedział mi to nie tylko dlatego, bym wiedział, z kim mam do czynienia.
Gdy mówił o Radziwiłku, do salonu Ryfki wszedł Pantaleon Karpiński. Nie spojrzał nawet na dziewczęta, podszedł do baru, ale daleko od nas. Nie witał się.
– Herbaty mi zaparz – warknął niskim, dudniącym głosem.
Przerażał mnie już wtedy, wielki, wysoki na ponad dwa metry, z dziwaczną, płaską w tylnej części czaszką i z absurdalnie zapuszczonymi z tyłu włosami pod zwykłą cyklistówką, ubrany jak pierwszy z brzegu robociarz, w przykrótkawe spodnie na szelkach i koszulę bez kołnierzyka z podwiniętymi wysoko rękawami, odsłaniającymi gruzłowate, potężne przedramiona i wielkie bicepsy.
– Robi się, panie Pantaleonie – zaszczebiotała Ryfka.
Bała się go. Dziewczyny też się go bały, szeptały coś do siebie. Bał się go Józef barman, drab przy drzwiach, byłem tego pewien, chociaż go wtedy wcale nie widziałem, i bał się go pianista, tego też byłem pewien.
Tylko Szapiro się go nie bał i ta Szapiry odwaga jakoś mi się udzielała.
Z przeznaczonych do miłości pokojów najpierw wychynął Kaplica, z marynarką w ręce, w rozchełstanej koszuli, dopinając guziki w spodniach.
– Ryfka, koniaku nalej – zaordynował, nie tytułując już właścicielki burdelu „panią”, po czym wdrapał się na stołek koło Pantaleona. – I niech tam któraś pójdzie się tą moją gołąbeczką zaopiekować, bo zmęczona.
Zerwały się od razu dwie prostytutki, wybiegły z salonu.
– A ty co tak siedzisz tutaj? – Kaplica przyjacielsko zainteresował się Pantaleonem.
– Rano jebałem – zabulgotał Pantaleon w odpowiedzi.
Słowa wypowiadał powoli, oddzielając je długimi pauzami.
– To co, że rano…? – zdziwił się Kaplica. – Dwa razy nie możesz?
– Nie wolno.
– Hyhy, słyszeliście go? – ucieszył się Kaplica, waląc się z uciechy po udzie. – Leoś mówi, że dwa razy dziennie jebać nie wolno.
– Nie wolno – zabulgotał znowu Pantaleon i jednym haustem wypił filiżankę wrzącej herbaty. – Kto raz dziennie jebie, ten znajdzie się w niebie. Pan Jezus tak powiedział.
Zaśmiali się wszyscy, Ryfka, Kum i Szapiro. Tylko Pantaleon się nie śmiał. Pantaleon się przeżegnał.
– To nie igraszka, bracia i siostry. Nie wolno jebać częściej. Pan Jezus się gniewa i korzeń może uschnąć.
– Korzeń? – zapytałem.
Wszyscy spojrzeli na mnie, poza Pantaleonem. Zaczęli się śmiać. Już rozumiałem, acz nie rozumiałem, co w tym takiego śmiesznego. Ryfka podeszła do mnie, nachyliła się nad barem tak, że gdybym spojrzał w jej dekolt, to na pewno widziałbym jej piersi.
– No, korzeń – powiedziała swoim aksamitnym altem. – Kutas. Chuj. Wąż. Szlang. Szmekl. Czy co tam obrzezanego nosisz w spodniach, jingełe. Korzeń uschnie, kulki zgniją. Jak będziesz częściej niż raz dziennie jebał. Będziesz? Chcesz Pana Jezusa zagniewać?
Zawstydziłem się, spuściłem wzrok. Nie wiem, czy bardziej zawstydziło mnie to, że kobieta mówi o męskim przyrodzeniu, czy to, że Żydówka mówi w taki sposób o Jezusie. Pan Jezus. Że w ogóle wymawia to imię. U mnie w domu nikt nigdy tego imienia głośno nie wymówił. Obraza boska. Grzech imię to wymawiać.
Szapiro klepnął mnie w plecy i dolał mi jeszcze wódki.
– Pij – powiedział głośno, po czym nachylił się i dodał pijackim szeptem: – I nie zadawaj głupich pytań. Mądrych też nie. Jak czegoś nie rozumiesz, milcz, aż zrozumiesz. Nikt ci nie będzie niczego tłumaczył. Może sobie poradzisz.
Kaplica wyciągnął papierowe zawiniątka z kokainą. Podał Pantaleonowi, ten zlizał od razu cały biały proszek, po czym przeżuł dokładnie papierek i splunął nim za siebie.
Papierek spadł na nosek czarnych oficerek okręgowego Związku Strzeleckiego, doktora nauk chemicznych Janusza Radziwiłka.
Mundur leżał na nim tak samo nienagannie jak w momencie, w którym wszedł do salonu Ryfki Kij. Wszystkie guziki zapięte, pas, koalicyjka, okrągła maciejówka, odznaki strzeleckie, baretki orderów. Z tym że teraz na nosku prawego trzewika spoczywał przeżuty glut prosto z ust Pantaleona.
– Ty! – Wskazał na ostatnią z dziewczyn, siedzącą jeszcze w salonie.
Podbiegła natychmiast. Wzrokiem wskazał na nosek swojego buta. Dziewczyna spojrzała na Ryfkę, nie było to długie spojrzenie, Ryfka nerwowo pokiwała głową. Panienka rąbkiem peniuaru starła zmieszany z plwociną papier z Radziwiłkowego buta. Ryfka wzrokiem wskazała jej drzwi. Dziewczyna uciekła.
Radziwiłek podszedł do baru i wsparłszy się oń, spojrzał na Pantaleona.
Tiutczew, siedząc cały czas przy drzwiach na krześle i nie odrywając wzroku od książki, lewą dłonią odpiął pokrywę kabury z parabellum, które nosił po niemiecku, na lewym biodrze. Radziwiłek powstrzymał go jednak krótkim ruchem dłoni.
Pantaleon milczał. Radziwiłek czekał. Było widać, że nie odpuści. Nie bał się Pantaleona.
– No?
– Leoś, chuju rybi, przeproś Doktora! – ryknął Kaplica, nagle jakby zaniepokojony, że miły wieczór może zamienić się w jakąś awanturę.
– W imię