Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
się wam.

      – No cóż, pew­nie, co dwie gło­wy, to nie jed­na. Cho­ciaż ta spra­wa nie jest dla mnie tak bar­dzo ta­jem­ni­cza. Są­dzę, że sam też dał­bym so­bie radę.

      Był wy­raź­nie ura­żo­ny, iż wo­bec pod­wład­nych de­pre­cjo­no­wa­no jego kwa­li­fi­ka­cje fa­cho­we.

      Ziem­ba wy­jął pa­pie­ro­śni­cę i po­wie­dział po­jed­naw­czo:

      – Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. Wiem prze­cież, że umie­cie za­brać się do rze­czy. Wy­da­je mi się jed­nak, że ten przy­pa­dek jest o wie­le bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny, ani­że­li są­dzi­cie. Tu­taj po­trzeb­ne jest kon­sy­lium śled­cze, tak jak cza­sem wzy­wa się kon­sy­lium le­kar­skie do cięż­ko cho­re­go.

      Nie upły­nę­ło pół go­dzi­ny, gdy drzwi się otwo­rzy­ły i do po­ko­ju wszedł Do­wnar. Był jak zwy­kle gład­ko ogo­lo­ny i pach­niał do­brą wodą ko­loń­ską. Ja­sno­brą­zo­wa, dwu­rzę­do­wa ma­ry­nar­ka le­ża­ła na nim zna­ko­mi­cie. Zdjął ka­pe­lusz i przy­wi­tał się z obec­ny­mi. Przy­ja­ciel­sko po­kle­pał po­rucz­ni­ka po ple­cach.

      – No i cóż tam, to­wa­rzy­szu Ko­nec­ki? Ma­cie, jak wi­dzę, kło­po­ty.

      – Ano, jak to zwy­kle. W ze­szłym ty­go­dniu mie­li­śmy tu wła­ma­nie, a te­raz zno­wu to mor­der­stwo. Dla mnie spra­wa jest do­syć pro­sta. W miesz­ka­niu był obec­ny oby­wa­tel Na­tor­ski oraz za­mor­do­wa­ny. Po­nie­waż trze­ciej oso­by nie było, więc, lo­gicz­nie ro­zu­mu­jąc, oby­wa­tel Na­tor­ski do­pu­ścił się tej zbrod­ni.

      – To nie­praw­da! – krzyk­nął Na­tor­ski. – Ja prze­cież…

      Ziem­ba po­wstrzy­mał go ru­chem ręki.

      – Spo­koj­nie, spo­koj­nie. Nie de­ner­wuj się.

      – Chwi­lecz­kę – po­wie­dział Do­wnar, przej­mu­jąc ini­cja­ty­wę w swo­je ręce. – Chciał­bym przede wszyst­kim po­sły­szeć, jak to było od po­cząt­ku. Na ra­zie niech pan nie prze­ry­wa, pa­nie me­ce­na­sie. Póź­niej so­bie spo­koj­nie po­roz­ma­wia­my. Kto pierw­szy przy­szedł na miej­sce wy­pad­ku.

      – Sier­żant Ko­ciu­ba – po­in­for­mo­wał po­rucz­nik.

      – Jak to było Ko­ciu­ba? – spy­tał Do­wnar.

      – Ano tak, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. Ten tu obec­ny oby­wa­tel przy­biegł do mnie na Ry­nek, mó­wiąc, że w jego miesz­ka­niu za­mor­do­wa­no czło­wie­ka. No więc, ma się ro­zu­mieć, po­sze­dłem z nim i zo­ba­czy­łem, że fak­tycz­nie ktoś dźgnął no­żem tego oby­wa­te­la z bród­ką. No to ja, ma się ro­zu­mieć, za­alar­mo­wa­łem dziel­ni­cę, no i przy­je­cha­li, i zro­bi­li co do nich na­le­ża­ło.

      – Fo­to­gra­fie zro­bio­ne?

      – Zro­bio­ne.

      – Od­ci­ski pal­ców?

      – Zdję­te.

      – Zna­le­zio­no coś spe­cjal­ne­go w miesz­ka­niu?

      – Nie.

      – Na któ­rą mniej wię­cej go­dzi­nę okre­śla pan zgon tego czło­wie­ka, pa­nie dok­to­rze?

      – Mniej wię­cej mu­sia­ło to na­stą­pić oko­ło siód­mej – od­parł Ziem­ba. – Trze­ba do­ko­nać sek­cji zwłok.

      – Oczy­wi­ście. Niech się pan tym na­tych­miast zaj­mie.

      – Moż­na już za­brać zwło­ki?

      Do­wnar spoj­rzał na tru­pa.

      – Tak. Moż­na go za­brać. To dziw­ne, ale nie mogę się po­zbyć wra­że­nia, że gdzieś już wi­dzia­łem tę twarz. Czy zna­leź­li­ście przy nim ja­kieś do­ku­men­ty.

      Po­rucz­nik wska­zał biur­ko.

      – Tak. Tam leży jego pasz­port. To za­gra­nicz­ny gość.

      Do­wnar gwizd­nął.

      – Za­gra­nicz­ny gość? Po­każ­cie no ten pasz­port. Omar Ri­bas No­gu­eira. Do li­cha, cóż to za cho­ler­ne na­zwi­sko. Pasz­port bra­zy­lij­ski. Po ja­kie­mu pan z nim roz­ma­wiał, pa­nie me­ce­na­sie?

      – Po pol­sku.

      – Mó­wił po pol­sku?

      – Zna­ko­mi­cie. Bez naj­mniej­sze­go ak­cen­tu cu­dzo­ziem­skie­go. Przez myśl mi nie prze­szło, że to nie jest Po­lak.

      Do­wnar prze­szedł się po po­ko­ju. Spoj­rzał na okno.

      – Czy okno przez cały czas było za­mknię­te?

      – Jak przy­je­cha­li­śmy było za­mknię­te – po­wie­dział po­rucz­nik Ko­nec­ki.

      – A wy, sier­żan­cie, za­sta­li­ście okno za­mknię­te?

      – Tak jest, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. Na­wet zwró­ci­łem na to uwa­gę, bo strasz­ny za­duch był w po­ko­ju. Peł­no dymu. Ale oczy­wi­ście okna nie ru­sza­łem. Znam re­gu­la­min.

      – Do­brze że­ście zro­bi­li. A pan, pa­nie me­ce­na­sie, nie przy­po­mi­na so­bie, czy okno było otwar­te pod­czas wi­zy­ty tego pań­skie­go klien­ta?

      Na­tor­ski po­my­ślał chwi­lę.

      – Pa­mię­tam do­kład­nie, że na parę mi­nut przed­tem otwie­ra­łem okno, żeby tro­chę prze­wie­trzyć. Mu­sia­łem jed­nak je na­stęp­nie za­mknąć.

      – Hm. Więc przez cały czas roz­mo­wy z tym czło­wie­kiem okno było za­mknię­te?

      – Są­dzę, że tak. Prze­cież po tym, co się sta­ło, nie my­śla­łem o za­my­ka­niu okna.

      Do­wnar był co­raz bar­dziej za­my­ślo­ny.

      – Pa­nie me­ce­na­sie, niech mi pan jesz­cze ła­ska­wie po­wie, czy… czy wi­zy­ty tego cu­dzo­ziem­ca nie ko­ja­rzy pan so­bie w ja­kiś spo­sób ze spra­wą Wa­ry­sa, w któ­rej pan dzi­siaj wy­stę­po­wał w są­dzie?

      – Ab­so­lut­nie nie. Był pan dzi­siaj w są­dzie, ka­pi­ta­nie?

      Do­wnar uśmiech­nął się.

      – Przy­pad­kiem. Za­po­mniał pan, zda­je się o tym, że to wła­śnie ja pro­wa­dzi­łem śledz­two w spra­wie Wa­ry­sa.

      – Ach tak, praw­da.

      Do­wnar od­wró­cił się na­gle od Na­tor­skie­go i spoj­rzał na po­rucz­ni­ka.

      – Chciał­bym obej­rzeć na­rzę­dzie zbrod­ni – po­wie­dział.

      Blon­dyn po­dał mu nóż. Był to ro­dzaj szty­le­tu o dłu­gim, cięż­kim ostrzu. Me­ta­lo­wa ozdob­na rę­ko­jeść błysz­cza­ła, jak­by była zro­bio­na ze sre­bra.

      – Ory­gi­nal­na broń – mruk­nął Do­wnar.

      Do­kład­nie obej­rzał nóż i po­ło­żył go


Скачать книгу