Millennium. David Lagercrantz
nich nawet konkurenci Armanskiego z branży ochroniarskiej. Administratorzy strony długo byli bezsilni. Nic z tego nie rozumieli. Dopóki im się nie udało jej zamknąć, rwali tylko włosy z głów i przysięgali, że się zemszczą. Sęk w tym, że nikt nie miał pojęcia, kto za tym stoi. Nikt poza Armanskim.
– Coś takiego mogła zrobić tylko Lisbeth – stwierdził. – Nie mam wątpliwości, w końcu byłem w to zamieszany. Nie jestem aż tak wspaniałomyślny, żeby współczuć tym, których dane zostały upublicznione, chociaż zawodowo zajmuję się ochroną bezpieczeństwa teleinformatycznego. Wiesz, Lisbeth nie odzywała się do mnie od wieków i byłem przekonany, że ma mnie gdzieś, tak samo jak wszystkich innych. A tu nagle coś takiego. To było super. Stanęła w mojej obronie, więc napisałem do niej maila. Podziękowałem jej gorąco za pomoc i ku mojemu zdziwieniu dostałem odpowiedź. Wiesz, co odpisała?
– Nie.
– Jedno zdanie: „Jak wy, kurwa, możecie chronić tego śmiecia Sandvalla z Östermalmskliniken?”.
– Kto to jest Sandvall?
– Chirurg plastyczny. Zapewniliśmy mu ochronę osobistą. Grożono mu po tym, jak się dobierał do młodej Estonki, która powiększała sobie u niego piersi. Okazało się, że była dziewczyną znanego bandziora.
– O cholera.
– No właśnie. Nie było to najmądrzejsze posunięcie. Odpisałem Lisbeth, że zdaję sobie sprawę, że Sandvall nie jest barankiem bez skazy. Ale zaznaczyłem, że nie możemy oceniać ludzi pod tym kątem i chronić tylko tych cieszących się nieposzlakowaną opinią. Nawet szowinistyczne świnie zasługują na to, żeby do pewnego stopnia czuły się bezpiecznie. A skoro Sandvallowi groziło poważne niebezpieczeństwo i poprosił nas o pomoc, to mu jej udzieliliśmy – za podwójną stawkę. Proste.
– Ale Lisbeth nie dała się przekonać?
– Nie odpowiedziała mi, w każdym razie nie pisemnie. Ale można powiedzieć, że zrobiła to inaczej.
– Jak?
– Podeszła do naszych ochroniarzy pilnujących Sandvalla w klinice i kazała im stać, gdzie stoją. Może im nawet powiedziała, że to ja ją przysłałem. Potem ruszyła prosto do jego gabinetu. Mijała po drodze pacjentów, pielęgniarki i lekarzy. Złamała mu trzy palce, a potem, nie przebierając w słowach, zaczęła mu grozić.
– Rany boskie!
– Delikatnie mówiąc. Wariactwo. Zrobić coś takiego przy tylu świadkach, i to w gabinecie lekarskim.
– Tak. To szaleństwo.
– Oczywiście potem zaczęło się piekło. Wrzaski, groźby, oskarżenia i cholera wie co jeszcze. Sam chyba rozumiesz. Złamała palce chirurgowi, który miał zrobić wiele cennych cięć. Po czymś takim w oczach znanych adwokatów pokazuje się symbol dolara.
– I co było dalej?
– Nic. Zupełnie nic, i chyba to jest w tym najdziwniejsze. Sprawa rozeszła się po kościach, przede wszystkim dlatego, że sam chirurg nie chciał z tym nic robić. Ale to i tak było czyste szaleństwo. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wpada tak po prostu do gabinetu i nie łamie lekarzowi palców. Czegoś takiego normalnie nie zrobiłaby nawet Lisbeth Salander.
Mikael nie był pewien, czy ten wniosek jest słuszny. On uważał raczej, że to wszystko było całkiem logiczne. Lisbethologiczne – na tym polu mógł się uważać za eksperta. On najlepiej wiedział, jak racjonalnie myślała ta dziewczyna – nie w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa: myślała racjonalnie w odniesieniu do zasad, które sama ustanawiała. Ani przez chwilę nie wątpił, że ten lekarz musiał zrobić coś o wiele gorszego, że nie tylko dobierał się do dziewczyny niewłaściwego faceta. A mimo to zastanawiał się, czy Lisbeth nie ma problemów, zwłaszcza z analizą konsekwencji.
Przyszło mu nawet do głowy, że może chciała znów wpaść w tarapaty. Może jej się wydawało, że dzięki temu trochę odżyje. W końcu uznał, że to niesprawiedliwe. Nie wiedział nic o motywach jej działania. W ogóle nie miał pojęcia, jak teraz wygląda jej życie. Za oknami szalała wichura, a on siedział przy biurku i szukał informacji na temat Fransa Baldera. Próbował się cieszyć, że zetknął się z Lisbeth przynajmniej w taki pośredni sposób. To było lepsze niż nic. W końcu uznał, że powinien się cieszyć, że Lisbeth jest sobą. Kto wie, może dzięki niej znów będzie miał temat. Z jakiegoś powodu Linus od początku go irytował. Prawdopodobnie by go zlekceważył, nawet gdyby rzucił na stół jakąś rewelację. Ale kiedy w tej historii pojawiła się Lisbeth, spojrzał na to inaczej.
Pomyślał, że nie można jej odmówić inteligencji, więc jeżeli poświęciła sprawie swój czas, to może i on powinien się temu dokładniej przyjrzeć. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się dowiedzieć czegoś również o niej. Bo przecież w tym wszystkim kryło się pytanie za sto punktów: dlaczego zdecydowała się pomóc Balderowi?
Nie była przecież żadnym pogotowiem komputerowym, ale wpadała we wściekłość, kiedy słyszała, że komuś dzieje się krzywda. Mogła więc wkroczyć, żeby wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Choć mimo wszystko byłoby dziwne, gdyby dziewczynę, która jest w stanie się włamać do każdego komputera, tak bardzo oburzyła wiadomość o ataku hakera. Złamać palce chirurgowi? Proszę bardzo! Ale tropić hakerów? To jakby kocioł przyganiał garnkowi. Choć z drugiej strony co on mógł wiedzieć.
Zapewne cała ta historia miała gdzieś swój początek. Może Lisbeth i Balder się przyjaźnili albo wymieniali myślami. Nie było to zupełnie wykluczone. Mikael wpisał w wyszukiwarkę ich nazwiska, ale nie pokazały się żadne godne uwagi wyniki. Przez chwilę siedział bez ruchu, wpatrując się w wichurę za oknem, i myślał o smoku wytatuowanym na chudych, bladych plecach, o mrozach w Hedestad i o rozkopanym grobie w Gosseberdze.
Potem spojrzał na to, co znalazł o Fransie Balderze. Miał co czytać. Wyszukiwarka wyrzuciła dwa miliony wyników. Mimo to trudno było się zorientować w jego życiu. Najwięcej było artykułów naukowych i przypisów. Wyglądało na to, że w ogóle nie udziela wywiadów. Wszystkie szczegóły jego prywatnego życia wydawały się na wpół mitem, jak gdyby zostały wyolbrzymione i podkoloryzowane przez ubóstwiających go studentów.
Mikael dowiedział się, że Frans w dzieciństwie uważany był za opóźnionego w rozwoju aż do dnia, kiedy przyszedł do dyrektora szkoły na Ekerö i powiedział, że w podręczniku do matematyki dla klasy dziewiątej w rozdziale dotyczącym liczb urojonych jest błąd. Do kolejnych wydań wprowadzono korektę. Następnej wiosny wygrał krajowy konkurs matematyczny. Twierdzono, że potrafi mówić od tyłu i samodzielnie tworzyć długie palindromy. W wypracowaniu napisanym w jednej z pierwszych klas podstawówki, które było dostępne w sieci, skrytykował Wojnę światów Wellsa. Nie rozumiał, jak to możliwe, żeby istoty górujące nad nami pod każdym względem nie pojmowały czegoś tak podstawowego jak różnice we florze bakteryjnej Marsa i Ziemi.
Po ukończeniu liceum Frans Balder studiował informatykę w Imperial College w Londynie, a potem napisał pracę doktorską o algorytmach w sieciach neuronowych. Uznano ją za epokowe osiągnięcie. W rekordowo młodym wieku został profesorem Królewskiego Instytutu Technologicznego w Sztokholmie, a także członkiem Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk Inżynieryjnych. Uważano go za największy na świecie autorytet w dziedzinie technologicznej osobliwości, czyli hipotetycznego momentu w rozwoju cywilizacji, kiedy sztuczna inteligencja przewyższy inteligencję ludzi.
Nie sprawiał wrażenia kogoś wyjątkowego ani fascynującego. Na wszystkich zdjęciach przypominał zaniedbanego trolla z małymi oczkami i włosami sterczącymi na wszystkie strony. A mimo to ożenił się z popularną aktorką, oszałamiającą Hanną Lind. Po ślubie przyjęła jego nazwisko. Doczekali