Millennium. David Lagercrantz
dżinsy i czerwoną flanelową koszulę. Z wiekiem zaokrąglił się trochę w pasie, więc koszula nie była dopasowana. Usiadł przy biurku i westchnął. Nie czuł się najlepiej. Bolały go plecy i kolano. Przeklinał się za to, że dwa dni wcześniej dał się namówić koleżance z pracy, byłej agentce FBI, czarującej lesbie Alonie Casales, na rundkę joggingu. Pewnie zaprosiła go z czystego sadyzmu.
Na szczęście nie miał do załatwienia żadnych szczególnie pilnych spraw. Miał tylko rozesłać wewnętrzną notatkę z nowymi wytycznymi dla osób odpowiedzialnych za COST, program współpracy z wielkimi koncernami IT. Ale niewiele zrobił. Zdążył tylko napisać bezpośrednio jak zawsze: „Na wypadek gdyby kogoś z was kusiło, żeby znów zrobić z siebie idiotę, i żebyście pozostali dobrymi, ogarniętymi paranoją cyberagentami, chcę tylko zwrócić uwagę, że…”. A potem rozległ się sygnał ostrzegawczy.
Zbytnio się tym nie przejął. Jego alarmy były tak wrażliwe, że reagowały na najmniejszą nieprawidłowość w przepływie informacji. Z pewnością i tym razem musiało chodzić o niewielką anomalię. Sygnał mógł na przykład oznaczać, że ktoś próbował przekroczyć swoje uprawnienia. Zwykłe zakłócenie.
Ale nie zdążył nawet tego sprawdzić. Chwilę później stało się coś tak koszmarnego, że przez kilka sekund nie chciał w to uwierzyć. Siedział tylko i gapił się w ekran. Doskonale wiedział, co się dzieje. W każdym razie wiedziała to ta część jego mózgu, która zachowała jeszcze zdolność logicznego myślenia. W NSANet, intranecie, znalazł się RAT. W każdym innym przypadku pomyślałby: a to skurwiele, zaraz im się dobiorę do tyłków. Ale tu, w tym najbardziej zamkniętym i najściślej kontrolowanym systemie, który tylko w ciągu ubiegłego roku w poszukiwaniu najmniejszego nawet słabego punktu razem z zespołem przerobił siedem tysięcy jedenaście razy? Nie, to było niemożliwe, całkowicie wykluczone.
Nie zdając sobie z tego sprawy, zamknął oczy, jak gdyby miał nadzieję, że wszystko zniknie, jeśli tylko wystarczająco długo nie będzie patrzył. Kiedy jednak spojrzał na ekran, widniał na nim dalszy ciąg zdania, które zaczął pisać. Po słowach: „chcę tylko zwrócić uwagę, że…” ktoś dopisał: „przestaniecie łamać prawo. W gruncie rzeczy to wszystko jest bardzo proste. Ten, kto nadzoruje naród, w końcu sam znajdzie się pod jego nadzorem. Jest w tym fundamentalna demokratyczna logika”.
– Kurwa, kurwa – wymamrotał Ed, co świadczyło o tym, że zaczyna odzyskiwać równowagę.
I wtedy na ekranie wyświetliły się kolejne zdania: „Nie denerwuj się, Ed. Zapraszam cię na małą wycieczkę. Mam root”. Ed przeczytał i zaczął głośno krzyczeć. Słowo root sprawiło, że całkowicie się załamał. Przez kilka minut, w czasie których komputer błyskawicznie przemierzał najtajniejsze zakamarki systemu, był święcie przekonany, że zaraz dostanie zawału. Jak przez mgłę zobaczył, że wokół niego zaczynają się gromadzić ludzie.
HANNA BALDER POMYŚLAŁA, że powinna się wybrać po zakupy. W lodówce brakowało nie tylko piwa. Nie było nic konkretnego do zjedzenia. Lasse w każdej chwili mógł wrócić i na pewno by się nie ucieszył, gdyby nie dostał swojego pilznera. Ale pogoda była okropna, więc wciąż odkładała to na później. Siedziała w kuchni, bawiła się telefonem i paliła, mimo że papierosy szkodziły jej cerze. Zresztą nie tylko cerze.
Dwa albo trzy razy przewinęła listę kontaktów w nadziei, że zobaczy coś nowego. Oczywiście nic takiego się nie stało. Sami starzy znajomi. Wszyscy co do jednego byli już nią zmęczeni. Bez przekonania zadzwoniła do swojej agentki, Mii. Dawno temu były najlepszymi przyjaciółkami. Marzyły o tym, żeby razem zawojować świat. Teraz miała wrażenie, że jest dla Mii wyrzutem sumienia. Nie wiedziała nawet, ile wymówek i pustych, do niczego niezobowiązujących słów już od niej słyszała. Aktorkom nie jest łatwo się starzeć, bla, bla, bla. Miała już tego dość. Wolałaby usłyszeć prawdę: Wyglądasz fatalnie, Hanno. Publiczność już cię nie kocha.
Jak było do przewidzenia, Mia nie odebrała. I dobrze. Żadnej z nich ta rozmowa nie wyszłaby na dobre. Nie mogła się powstrzymać i zajrzała do pokoju Augusta. Tylko po to, żeby poczuć ukłucie tęsknoty. Kiedy tam wchodziła, czuła się tak, jakby utraciła ostatnie ważne życiowe zadanie – macierzyństwo. Ale to paradoksalnie dodawało jej sił. W jakiś perwersyjny sposób użalanie się nad sobą ją pocieszało. Właśnie zaczęła się zastanawiać, czy jednak w końcu nie pójść po piwo, kiedy zadzwonił telefon.
Zobaczyła na wyświetlaczu, że to Frans, i się skrzywiła. Przez cały dzień nosiła się z zamiarem, którego nie miała odwagi zrealizować. Chciała do niego zadzwonić i kazać mu oddać syna. Nie tylko dlatego, że za nim tęskniła, a już na pewno nie dlatego, że uważała, że mu u nich będzie lepiej. Chciała uniknąć katastrofy.
Lasse miał zamiar sprowadzić Augusta do domu, żeby odzyskać pieniądze na opiekę nad nim. Hanna pomyślała, że jeśli pojedzie do Saltsjöbaden i będzie się upierał przy swoim, Bóg jeden wie, co się stanie. Może pobić Fransa, a Augusta wywlec z domu i śmiertelnie go przestraszyć. Musiała to uświadomić byłemu mężowi. Kiedy jednak odebrała telefon i spróbowała mu przedstawić sytuację, w ogóle nie mogła się z nim porozumieć. Nie zamykały mu się usta. Opowiadał o czymś absolutnie fantastycznym i całkowicie nadzwyczajnym.
– Przepraszam, ale nie rozumiem – przerwała mu. – O czym ty mówisz?
– August jest sawantem. To geniusz.
– Oszalałeś?
– Wręcz przeciwnie, moja droga, w końcu zmądrzałem. Musisz tu przyjechać, natychmiast! To jedyny sposób. To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Zapłacę za taksówkę. Mówię ci, padniesz. August musi mieć pamięć fotograficzną i w jakiś niepojęty sposób sam się nauczył wszystkich tajników rysunku i perspektywy. To jest przepiękne, Hanno. Jakby nieziemska poświata.
– O czym ty mówisz?
– O jego przejściu dla pieszych. Nie słuchałaś? Przechodziliśmy przez nie kilka dni temu, a on teraz perfekcyjnie je narysował, więcej niż perfekcyjnie…
– Więcej niż…
– Nie wiem, jak to wyjaśnić. Nie tylko je skopiował, nie tylko dokładnie uchwycił, ale również dodał coś od siebie, pogłębił o artystyczny wymiar. W tym, co zrobił, jest taki zadziwiający blask i paradoksalnie również coś matematycznego, jak gdyby znał aksonometrię.
– Akso… co?
– Nieważne. Hanno, musisz tu przyjechać i to zobaczyć!
Gadał jak nakręcony. Sens jego słów powoli do niej docierał.
August nagle zaczął rysować jak mistrz, w każdym razie tak twierdził Frans. Pomyślała, że jeśli rzeczywiście tak jest, to fantastycznie. Ale niestety wcale się nie ucieszyła. W pierwszej chwili nie wiedziała dlaczego. Później zaczęła rozumieć. Chodziło o to, że stało się to u Fransa. August całe lata mieszkał z nią i z Lassem i w ogóle nic się nie działo. U nich siedział nad puzzlami i klockami i nawet nie pisnął. Miał tylko te swoje ataki, w czasie których krzyczał udręczonym głosem i rzucał się w tył i w przód. Aż tu nagle, ni z tego, ni z owego, po kilku tygodniach u ojca okazało się, że jest geniuszem.
Tego było po prostu za wiele. Oczywiście cieszyła się ze względu na Augusta. Ale mimo wszystko zabolało ją to. Najgorsze w tym wszystkim było, że wiadomość nie zdziwiła jej tak bardzo, jak powinna. Nie siedziała, nie potrząsała głową i nie mamrotała: niemożliwe, niemożliwe. Wręcz przeciwnie: miała wrażenie, że potwierdziły się jej przypuszczenia. Nie sądziła oczywiście, że August dokładnie naszkicuje przejście dla pierwszych. Ale czuła, że coś się w nim kryje.
Widziała