Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947–1963. Susan Sontag
nie boi się śmierci, bo po prostu wie, że jego życie, ludzkie życie w ogóle, jest zupełnie nieważne – Rozmawialiśmy wspaniale, a wszystko wydawało mi się bardzo klarowne, gdyż w tamtej chwili odrzuciłam bardziej niż kiedykolwiek: przechadzki, leniuchowanie, słońce, seks, jedzenie, sen, muzykę… Byłam głęboko przekonana, że moje postanowienie, by zostać wykładowcą, jest słuszne, i nic tak naprawdę się nie liczy poza zdatnymi do przyswojenia, przetrawionymi umysłowo doznaniami…Że po prostu w ogóle mało co jest ważne. W tamtej chwili niemal przestałam się bać śmierci… Zgadzaliśmy się, że w życiu zawsze trzeba się spodziewać najgorszego – gdyż wypełnia je podłość i miernota – i nie należy protestować, tylko, po spełnieniu swoich społecznych powinności, wycofać się, nie angażować i może zasłużyć na kilka chwil szczęścia w oczekiwaniu na najgorsze: określiłam to mianem „warunkowego” akceptowania życia… Wierzyłam w to!… Czułam się z tym dobrze… W dodatku Irene wydawała mi się bardzo odległa… Pożegnaliśmy się przed wejściem do akademika (w wystudiowanej przyjacielskiej atmosferze), po czym, wypełniona wewnętrznym spokojem, poszłam na górę spać…
Jeszcze mogłam wygrać z życiem – z własną skłonnością do namiętności – zrezygnowałabym ze wszystkiego – „zrezygnuj, sygnuj, pieczętuj, ślij do Boga” [S.S. częściowo parafrazuje tu wers z poematu Hopkinsa Echo ołowiane i echo złote].
W sobotę wstałam jak zwykle o 9.30, by zdążyć na 10.00 na wykład Era [Samuela] Johnsona. (Odkryłam te zajęcia już po tym, jak pozapisywałam się na mnóstwo różnych wykładów na początku semestru, odbywają się WtCzw 10, ale ja mam oczywiście francuski pięć razy w tygodniu o 10.00) – Mniej więcej w połowie semestru – pod koniec marca – spotkałam pewną dziewczynę, H, pracującą w księgarni Campus Textbook Exchange – Rozmawiało nam się bardzo swobodnie – (Zwykle łatwo mi się rozmawia z ludźmi, których spotykam po raz pierwszy) – powiedziała mi, że wykłady z Johnsona są bardzo dobre, więc postanowiłam na nie chodzić przynajmniej w soboty i wyniosłam z nich bardzo wiele – och, ten maniacki natłok niesamowitych ciekawostek z XVIII wieku! – Wykładowca, p. Bronson, to człowiek przerażająco cywilizowany, o wyglądzie przypominającym T.S. Eliota. Ma brytyjski akcent, kiepskie poczucie humoru, cichy głos, oszczędne gesty… (Jego zdaniem fakt, że większość ludzi źle myśli o Boswellu, to po prostu katastrofa itp. …).
…H jest dość wysoka – ma jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu – niezbyt piękna, ale mimo to atrakcyjna – Ma piękny uśmiech i, co było dla mnie oczywiste od pierwszej chwili, jest niezwykle, cudownie pełna życia… Gdy zaczęłam uczęszczać na wykłady o Johnsonie, rozmawiałam z nią co tydzień po zajęciach, a czasem także w księgarni. Przed wakacjami spytała mnie, czy chciałabym pójść z nią na „kolację etniczną”, którą organizował jej kolega w swoim pokoju… Chłopak okazał się nieznośnym, źle wychowanym (denerwujące uśmieszki) homoseksualistą… Mama przysłała mu łososia po żydowsku, smalec i macę! Było tam jeszcze kilku innych dekadentów z Berkeley, co jeden, to nudniejszy, a ja sama też zachowywałam się głupio, przybierając tę swoją sardoniczno-snobistyczno-intelektualną pozę, czego w dodatku byłam przez cały czas świadoma… H powiedziała mi wtedy, że najlepszych ludzi w San Francisco spotyka się w barach, i pewnego dnia zabierze mnie z sobą do miasta… W zeszły czwartek, dziewiętnastego, wstąpiłam do księgarni (kupiłam trochę francuskiej poezji), a ona ponowiła tę propozycję – na którą ja się, oczywiście, zgodziłam – i umówiłyśmy się na ten sobotni wieczór… Przyszłam więc na wykład o Johnsonie i nie wróciłam do akademika aż do 2.30 rano – w soboty o tej porze zamykają drzwi. Po zajęciach H zaproponowała, żebym pojechała z nią w niedzielę na Sausalito, gdzie mieszka jej przyjaciółka, niejaka A…
…Bardzo mnie zaskoczyło jej zaproszenie – na pewno natychmiast pożałowała, że je złożyła, ale gdy dałam jej w rozmowie szansę, by się z niego wycofać, ponowiła je. Pożegnałyśmy się, H wróciła do pracy, ja poszłam na lunch…
…Popołudnie roztrwoniłam, oglądając kiepsko przygotowane studenckie przedstawienie trzech jednoaktówek w Cal Hall. W księgarni pojawiłam się o 17.30. Poszłyśmy do jej pokoju i kiedy przebierała się w levisy, przeczytałam kilka pierwszych stron jej egzemplarza Wilka stepowego [Hermana Hessego]… Czułam się przy niej cudownie odprężona i gdy jechałyśmy pociągiem linii F do S[an] F[rancisco], naszła mnie ochota, by opowiedzieć jej o Irene. Gdy to zrobiłam, dotarło do mnie, że świat, w którym żyje H, jest diametralnie różny od czystego, intelektualnego świata Irene i Ala! To także jej powiedziałam, a ona zareagowała w sposób zupełnie odmienny, niż się spodziewałam… Było to tak egzotyczne, że nie mogłam się nie roześmiać! H stwierdziła, że Irene to suka – że kiedy powiedziała mi, że jestem brzydka, powinnam była odpowiedzieć jej wulgarnym komentarzem, tak by musiała zejść z piedestału swojej świętoszkowatości – że jest ograniczona, niewrażliwa i martwa w środku…Po części przyznałam jej wówczas rację… Nie jestem taka straszna… I muszę się w końcu wyzbyć poczucia, że jestem grzeszna… Poszłyśmy do chińskiego baru na sycący, tani posiłek… Kiedy [kończyłyśmy], przyszła A w towarzystwie B, swojego męża… Całą czwórką poszliśmy do baru Mona’s. Większość gości stanowiły lesbijskie pary… Śpiewaczka była bardzo wysoką, piękną blondynką w wieczorowej sukni bez ramiączek i chociaż zwróciłam uwagę na jej wyjątkowo mocny głos, H – uśmiechając się – musiała mi dopiero uświadomić, że to mężczyzna… Było tam jeszcze dwoje innych śpiewaków – potężna kobieta – jedna z najgrubszych, jakie widziałam – która rozlewała się w nieskończoność na wszystkie strony – i mężczyzna średniego wzrostu – smagła włoska twarz – w którym, nauczona, na co zwracać uwagę, rozpoznałam kobietę…