Millennium. David Lagercrantz
następne dni i tygodnie otrzymywał argumenty na poparcie swojej teorii. Jednak jak wszyscy inni nie dotarł do rozwiązania. Nie znaleziono żadnych podejrzanych, a po jakimś czasie odpuścił sobie tę sprawę. Tak samo jak cały kraj. Giełda znów zanotowała wzrost. Koniunktura kwitła. Znowu była hossa, a Mikael znalazł pilniejsze tematy – katastrofę z uchodźcami w Europie, zamachy terrorystyczne, rozwój prawicowego populizmu i faszyzmu w Europie i Stanach Zjednoczonych. Ale teraz…
Wyobraził sobie posępną twarz Lisbeth, zaczął myśleć o jej siostrze Camilli, o pracującym dla niej gangu hakerów i bandytów, o groźbach wobec Lisbeth, o wszystkim tym po kolei. I to właśnie dlatego postanowił kontynuować badania i przeczytał esej napisany przez Leo Mannheimera do czasopisma „Fokus”. Jako dziennikarz nie był pod zbyt wielkim wrażeniem. Mannheimer ewidentnie nie miał żadnych nowych informacji. Tym niemniej niektóre fragmenty artykułu dobrze obrazowały aspekt psychologiczny całego rozwoju wypadków. Mikael trafił na informację, że Mannheimer wygłasza na ten temat serię wykładów pod hasłem „Tajny niepokój rynku”. Już następnego dnia, w niedzielę, miał o tym rozmawiać podczas eventu zorganizowanego w Stadgårdskajen przez Stowarzyszenie Szwedzkich Akcjonariuszy, Aktiespararna.
Przez minutę lub dwie Mikael oglądał zdjęcia Mannheimera w sieci i próbował wyjść poza pierwsze wrażenie. Widział wówczas nie tylko pięknego mężczyznę o czystych rysach. Dostrzegał także nutę melancholii w jego oczach. Nie dało się jej ukryć nawet na stylizowanym zdjęciu na stronie internetowej firmy. Mannheimer nigdy nie mówił niczego z absolutną pewnością. Nie było żadnego „sprzedaj, kup, działaj teraz!”. Zawsze można było uchwycić wątpliwość, pytanie. Pisano, że ma analityczny umysł, jest muzykalny i interesuje się jazzem, zwłaszcza starszym, tak zwanym hot jazzem.
Miał trzydzieści sześć lat i był jedynym dzieckiem zamożnej rodziny z Nockeby, na zachód od Sztokholmu. Kiedy się urodził, jego ojciec Herman miał pięćdziesiąt cztery lata. Był szefem koncernu przemysłowego Rosvik, a w późniejszym okresie członkiem zarządu i właścicielem czterdziestu procent kapitału zakładowego firmy brokerskiej Alfreda Ögrena.
Jego matka Viveka, z domu Hamilton, była gospodynią domową i aktywną działaczką Czerwonego Krzyża. Wydawało się, że w dużej mierze żyła dla syna i dla jego talentu. W nielicznych wywiadach, których udzieliła, dało się wyczuć nutę elitaryzmu. W artykule na temat inteligencji w „Dagens Nyheter” Leo dawał do zrozumienia, że mama pokątnie z nim trenowała.
„Chyba zostałem trochę niesprawiedliwie przygotowany do tych egzaminów” – stwierdził i opowiedział, że w pierwszych klasach szkoły podstawowej sprawiał kłopoty. Według autora artykułu było to typowe dla wybitnie uzdolnionych dzieci, którym brakowało bodźców.
Przez cały czas Leo Mannheimer tonował pochwały i pochlebstwa wypowiadane pod jego adresem i rzeczywiście można było to uznać za kokietowanie, fałszywą skromność. Jednak Mikael raczej odnosił wrażenie, że ciąży na nim jakieś poczucie winy albo cierpienie, jakby uważał, że nie udało mu się sprostać oczekiwaniom z dzieciństwa. A przecież nie miał się czego wstydzić. W 1999 roku obronił rozprawę na temat tak zwanej bańki internetowej i tak samo jak ojciec został udziałowcem firmy Alfreda Ögrena. Z drugiej strony nigdy się nie wyróżniał, ani wielkim, ani wątpliwym czynem – przynajmniej o ile Mikael mógł stwierdzić – a jego talent wydawał się w głównej mierze odziedziczony.
Najbardziej godny uwagi – jeżeli chodziło o odkrycie jakiejś tajemnicy – był półroczny urlop na „podróże”, który trwał od stycznia ubiegłego roku. Potem Mannheimer wrócił do pracy, zaczął wykładać, czasami nawet występował w telewizji – nie jako tradycyjny analityk finansowy, raczej jako filozof, sceptyk starego typu, który nie chciał się wypowiadać o czymś tak niepewnym jak przyszłość. W ostatnim wydaniu internetowego magazynu dziennika „Dagens Industri”, dotyczącym rosnących kursów na giełdzie w maju, powiedział: „Giełda jest trochę jak człowiek, który właśnie wyszedł z depresji. Wszystko, co jeszcze niedawno było bolesne, nagle się wydaje odległe. Mogę tylko życzyć rynkowi powodzenia”.
To bez wątpienia był delikatny sarkazm, jakby uważał, że giełdzie przyda się teraz dużo szczęścia. Mikael z jakiegoś powodu obejrzał fragment dwa razy. Czy mimo wszystko nie było w nim czegoś ciekawego? Miał wrażenie, że tak. Nie chodziło tylko o poetycki czy antropomorficzny język. Chodziło o oczy. Widać w nich było jednocześnie smutne i ironiczne błyski, jakby Leo tak naprawdę myślał nad czymś zupełnie innym. Może to była część jego inteligencji – umiejętność myślenia wieloma torami jednocześnie – choć trochę też przypominał aktora, który chce wyjść z roli i rozsadzić jej ramy.
To niekoniecznie czyniło z Leo Mannheimera dobry temat. Może po prostu żyjącego człowieka. Tym niemniej Mikael postanowił olać wszystkie plany spędzania wolnego czasu i cieszenia się latem, chociażby po to, aby pokazać Lisbeth, że tak łatwo się nie poddaje. Wstał od komputera, potem znowu usiadł, jak niespokojny duch, przez chwilę surfował po sieci, uporządkował półkę z książkami i pozbierał naczynia w kuchni. Ale temat Leo Mannheimera nie chciał go opuścić. Około pierwszej, kiedy poszedł do łazienki, żeby się ogolić i nie do końca z zadowoleniem stanąć na wadze, co było jednym z jego nowych zwyczajów, wykrzyknął:
– Cholera jasna, Malin!
Jak mógł to przeoczyć? Nagle zrozumiał, dlaczego firma brokerska Alfreda Ögrena wydawała mu się znajoma. To przecież dawne miejsce pracy Malin. Malin była kiedyś jego miłością, a obecnie pracowała jako rzeczniczka prasowa Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Była żarliwą feministką i w ogóle żarliwym człowiekiem. Kochali się i kłócili z taką samą intensywnością. Wtedy właśnie skończyła pracować jako dyrektor do spraw komunikacji w firmie Alfreda Ögrena.
Malin miała długie nogi, piękne czarne oczy i wyjątkową zdolność pozyskiwania sobie ludzi. Mikael wybrał jej numer. Dopiero po czasie zdał sobie sprawę, że pewnie też dlatego, że lato za oknem tak bardzo kusiło, a on tęsknił za Malin bardziej, niż byłby skłonny przyznać.
W SOBOTY MALIN FRODE nie lubiła swojego telefonu komórkowego. Miała ochotę, żeby to urządzenie się zamknęło i dało jej trochę oddechu. W pracy musiała jednak być bez przerwy dostępna, więc pozostawało zaakceptować sytuację i odbierać telefony z taką samą profesjonalną radością jak zawsze. Wiedziała jednak, że pewnego dnia w końcu eksploduje.
Była samotną matką, przynajmniej o tyle o ile. Niclas, jej były mąż, uważał się za jakiegoś bohatera tylko dlatego, że raz na jakiś czas zajmował się przez weekend swoim synem. Właśnie go odebrał i rzucił:
– No to teraz możesz się zabawić, jak to masz w zwyczaju!
Podejrzewała, że nawiązywał do jej romansów pod koniec małżeństwa. Odpowiedziała sztywnym uśmiechem, przytuliła syna – sześcioletniego Lovego – i powiedziała: „Pa, pa”. Potem jednak ogarnęła ją złość. Kopnęła metalową puszkę na ulicy i zaklęła pod nosem. Do tego dzwonił telefon. Pewnie na świecie był jakiś kryzys. Ostatnio ciągle były jakieś kryzysy. A jednak nie… Okazało się, że to coś znacznie lepszego.
Dzwonił Mikael Blomkvist. Poczuła nie tylko wielką ulgę, ale też coś w rodzaju ssącej tęsknoty. Spojrzała w kierunku Djurgården i samotnej żaglówki sunącej po zatoce. Akurat wyszła na Strandvägen.
– Proszę, proszę, co za zaszczyt – powiedziała.
– Niekoniecznie – odparł Mikael.
– A ja myślę, że tak. Co robisz?
– Pracuję.
– Czyli to co zawsze. Harujesz w pocie czoła.
– Niestety