Osiedle marzeń. Wojciech Chmielarz

Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz


Скачать книгу
dotarło do niego, że się obudził. I że przyczyną przebudzenia był dzwoniący przy łóżku telefon. Odebrał, nie patrząc na wyświetlony na ekranie numer. O tej porze i tak mogli do niego dzwonić tylko z jednego powodu.

      – Mortka.

      – Dzień dobry, panie komisarzu. Mamy klientkę na Ursynowie. – Głos dyspozytora był suchy i rzeczowy. – Podaję adres.

      – Chwila.

      Nachylił się w stronę stolika. Otworzył leżący tam notatnik i sięgnął po długopis.

      – Dyktuj.

      Zapisał ulicę i numer.

      – Coś powinienem wiedzieć? Wszyscy już tam są? – zapytał.

      – Zgłoszenie wyszło z dwójki. – Dyspozytor miał na myśli drugą komendę rejonową policji obejmującą obszar Mokotowa, Ursynowa i Wilanowa. – Ściągnęli już kogo trzeba.

      – Jasne.

      – Wysłać radiowóz?

      – Nie trzeba.

      Rozłączył się. Odłożył telefon na stolik. Kątem oka zauważył, że Olga już nie śpi. Siedziała na łóżku, cudownie rozczochrana. Ramiączko jej koszuli nocnej opadło, odsłaniając kawałek piersi.

      – Obudziłem cię. Przepraszam.

      – Wezwanie?

      – Niestety.

      – Zrobię ci kawy.

      Poderwała się, zanim zdążył powiedzieć, że nie trzeba i że lepiej niech wraca spać. Chwilę później usłyszał krzątaninę w kuchni, ciche buczenie ekspresu i stukot kładzionych na blacie stołu talerzy. Nie rozumiał, skąd ona ma tyle energii, podczas gdy on siedział w niezmienionej pozycji, dotykał dłonią wciąż ciepłego prześcieradła i dopiero docierało do niego, że właśnie zaczyna się nowy dzień.

      Podniósł się z łóżka i zaczął ubierać we wczorajsze ciuchy. Poprzedniego wieczora założył, że zdąży pojechać do domu przed pracą.

      – Powinieneś mieć tu jakieś swoje ubrania – rzuciła Olga, wychylając się z kuchni. – Właśnie na takie okazje.

      – Może – odpowiedział wymijająco, bo nie chciał przyznać jej racji.

      – Będziesz wyglądał nieświeżo.

      – Nikt nie zwróci na to uwagi.

      Pewnie niepotrzebnie się bronił. Tylko że znali się z Olgą tak krótko. Właściwie od początku zaczęli ze sobą sypiać. I teraz co? Po kilku tygodniach miałby znosić do niej swoje rzeczy? Jasne, nie proponowała nic wielkiego. Tyle, żeby przyniósł na wszelki wypadek kilka par skarpet, majtek, spodni i może parę koszulek. Ale on czułby się wtedy tak, jakby się do niej wprowadził. Nie chciał teraz zajmować się takimi sprawami. Wystarczyło, że wymusiła na nim, by trzymał u niej w łazience swoją szczoteczkę do zębów i dezodorant. Co zresztą było dobrym pomysłem, pomyślał, myjąc zęby. Potem jeszcze obmył dokładnie twarz, zmywając z niej resztki senności.

      – Co to za sprawa? – zapytała, gdy wszedł do kuchni.

      – Jeszcze nie wiem.

      – Ale zabójstwo? – drążyła, wręczając mu filiżankę z kawą i talerz z tostami z szynką i serem.

      – Do innych rzeczy mnie nie wzywają – odpowiedział, siadając przy kuchennym stole. – Nie tak wcześnie, przynajmniej.

      Olga wciąż przeżywała to, że była dziewczyną policjanta. Bywały dni, kiedy dosłownie zasypywała go pytaniami, chcąc się dowiedzieć, co robił, dlaczego, z kim, po co i jakich bandziorów wsadził właśnie za kratki. Z jednej strony, mile łechtało to jego męską i zawodową dumę. Z drugiej… no cóż, to było skomplikowane. Coś się zmieniło w jego życiu. Tego był pewien, chociaż nie do końca wiedział co, kiedy i dlaczego. Od dwóch miesięcy nie rozmyślał o zmianie pracy. A wcześniej miewał takie okresy, gdy fantazje na temat tego, kim będzie po odejściu z policji, nadawały jego życiu jedyny sens. Nie potrafił określić, jak się z tym czuje. Chyba dobrze. Co nie zmieniało faktu, że wciąż nie lubił tej roboty. I rozmowa o niej na randce albo tuż po seksie (nie wiadomo, dlaczego właśnie wtedy Olga próbowała wyciągać od niego najbardziej makabryczne szczegóły) była równie przyjemna jak wyjmowanie drzazgi spod paznokcia. Wreszcie – wiedział, że pewnego dnia ta ekscytacja minie. A wtedy jego późne powroty, niespodziewane wyjścia i nienormowane godziny pracy po raz kolejny staną się problemem.

      – Wiesz coś więcej? – dopytywała się Olga.

      – Ofiarą jest kobieta – odparł niechętnie.

      – Ile miała lat? Macie jakichś podejrzanych?

      W kilku gryzach połknął tost i zaraz popił jeszcze gorącą kawą. Poparzył przy tym wnętrze ust. Kawa oczywiście była zbyt gorzka jak dla niego. Nazywał to przekleństwem zepsutego automatu z komendy stołecznej. Maszyna zawsze wsypywała zbyt dużo cukru. Początkowo mu to przeszkadzało, ale przyzwyczaił się do tego przesłodzonego smaku i teraz żadna inna kawa mu nie podchodziła. Ironia sytuacji polegała na tym, że automat w końcu naprawiono a on pozostał ze swoim zepsutym przez bezduszne urządzenie gustem.

      – Wszystkiego dowiem się na miejscu – odpowiedział, kiedy przełknął. Podszedł do Olgi. Pocałował ją w policzek, a później w usta. Chwyciła go za włosy i wbiła się w niego namiętnie. Objął ją mocno, przymknął powieki i rozkoszował jej zapachem i ciepłem.

      – Dzięki… – wyszeptał, gdy go puściła.

      – To ja dziękuję. Będę o tym myślała cały dzień.

      Uśmiechnął się pod nosem.

      – Wracaj do łóżka.

      Zegar wskazywał za dziesięć siódmą. Pokręciła głową. Przeciągnęła się, stając na palcach. Z zadowoleniem patrzył na jej smukłą sylwetkę i wyraźnie odznaczające się piersi. Powinny jeszcze być na nich ślady jego ugryzień.

      – Nie. Też już muszę się zbierać. Widzimy się wieczorem?

      – Mam nadzieję – powiedział, idąc w stronę drzwi.

      – Zadzwoń.

      – Zadzwonię.

      Kiedy znalazł się na klatce schodowej, usłyszał za sobą odgłos przekręcanego zamka. Podrapał się po tyle głowy. Nazywał się Jakub Mortka, był ponadtrzydziestoletnim rozwodnikiem, miał dwóch synów i najwyraźniej znalazł się w poważnym związku. Podobało mu się to.

      Na Ursynów z Mokotowa dzięki wczesnej porze dotarł w niecałe piętnaście minut. Z Doliny Służewieckiej, szerokiej sześciopasmowej arterii, która przecinała południową Warszawę na pół, wjechał w aleję Jana Rodowicza „Anody”. Minął rozległy kampus SGGW (ciągle nie rozumiał, w jaki sposób szkoła rolnicza może mieć najnowocześniej wyglądające budynki spośród wszystkich stołecznych uczelni), skrzyżowanie z ulicą Ciszewskiego i kierując się na południe, w końcu odnalazł poszukiwany adres.

      „Osiedle Zielone Marzenie” – odczytał napis ułożony z metalowych, pomalowanych na turkusowo liter na okalającym bloki wysokim płocie. Dość pretensjonalna nazwa, ale nie aż tak jak „Sokrates Park”, „Płudy Village” czy „Berberysowe Ogrody”. Mortka mógł się tylko domyślać, co za błyskotliwe umysły wymyśliły te niezwykłe określenia dla zbioru kilku najczęściej średniej urody bloków lub domów i na trwałe wpisały je na plan Warszawy. Tak. Na tym tle „Zielone Marzenie” prezentowało się w miarę przyzwoicie. Chociaż wciąż trochę wstyd.

      Za


Скачать книгу