Zamęt. Vincent V. Severski
kiedy zaczęły się już powtarzać, uznał, że czas oddzwonić do Moniki.
– No… nieźle, kurwa… – zamruczał do słuchawki.
– Co sądzisz? – zapytała.
– Już po nim – odparł, wyraźnie poruszony. – Przez jakiś czas władze będą mydlić oczy opinii publicznej… będą zapewniać, że zrobią wszystko, by uratować rodaka, że są w kontakcie z rządem Pakistanu, eksperci będą wzywać do wysłania GROM-u i inne absurdy, media zarobią, ale gość i tak straci głowę.
– A my… my… możemy coś? – zapytała z troską w głosie.
– My? Ty… ja…?
– No!
– Chuja możemy – odparł dobitnie.
– No… wiem przecież. Tak tylko zapytałam. Straszne… – Nie dokończyła. – Znów zapłoną kebaby nad Wisłą… a to przecież przypadek, że Polak był w tym hotelu… Dimka?
– Co?
– Nie masz jakiegoś kontaktu w Moskwie? Masz przecież… oni… no wiesz… – Zawiesiła głos. – Oni tam mogą wszystko… jak chcą… cały ten Pakistan mają przecież rozłożony na części…i tych z Tehrik, to przecież ich dziecko… Dima?
– Co?
– Trzeba coś robić! Ci z MSZ i AW zaczną naciskać Pakistańczyków, prosić Mosad, jankesów, żeby też ich nacisnęli… a to nic nie da.
– Oczywiście, to wszystko psu w dupę. CIA od dawna nas oficjalnie olewa, a prywatnie… po rządach tych oszołomów nawet nie chcą herbaty się z nami napić – odparł Dima z przekąsem. – Zresztą i tak nic nie mogą w Islamabadzie. A może… chuj… może to nawet Langley za tym stoi. Wcale bym się nie zdziwił. Jakiś Polak, Niemiec… Japończyk z odciętą głową… to tylko ich wzmocni.
– To co robimy?
– Pomyślę, ale czarno to widzę. Ważne, kim jest ten Polak – powiedział Dima nieco zblazowanym głosem.
– Wyprowadzasz mnie z równowagi tym swoim spokojem. Cześć! – rzuciła Monika i wyłączyła się.
Wiedziała, że Dima ma tylko taką manierę i trochę się zgrywa. Dawno przestał być chłopcem i nieraz był w piekle, więc czasami było to śmieszne i naiwne, ale dodawało mu niepowtarzalnego uroku. Potrafiła narysować jego portret z pamięci, chociaż nigdy tego nie robiła.
Monika znała Dimę lepiej niż samą siebie, więc dokładnie wiedziała, za co go kocha, a za co nienawidzi. Innych uczuć do niego nie znała, a przynajmniej tak jej się wydawało, szczególnie w takich chwilach jak ta.
Dima ubrał się szybko w dżinsy i T-shirt, który włożył na lewą stronę. Przeszedł do swojej biblioteki. Włączył dwudziestosiedmiocalowego maca, zalogował się i wbił do przeglądarki nazwę hotelu Monal w Pir Sohawa. Wysunął szufladę i włożył do środka dłoń. Dotknął palcami dna blatu. Wyczuł zgrubienie i przez moment zawahał się, czy nacisnąć. W końcu zrezygnował. Wyjął dłoń i wsunął szufladę.
Na ekranie monitora pojawił się napis, że strona jest chwilowo niedostępna. Ponownie wysunął szufladę. Tym razem wyjął mały pękaty notatnik Moleskine w sztywnej czarnej okładce i otworzył go w miejscu zaznaczonym czerwoną tasiemką. Pojawiły się dwie strony gęsto zapisane cyframi.
11
Radca Wiktor Braun siedział w swoim pokoju na pierwszym piętrze ambasady i przygotowywał kolejną depeszę na temat ataku w Pir Sohawa, gdy zadzwoniła jego komórka.
– Gdzie pan jest? – niemal krzyknął ambasador.
– W ambasadzie… u siebie… – odpowiedział Braun, nieco wystraszony.
– Natychmiast do mnie!
Ambasador Józef Kruczek nie był zawodowym dyplomatą, tylko trzeciorzędowym politykiem wysłanym do Islamabadu, kiedy poprzednia ekipa ewakuowała się przed wyborami. Niemal nikogo nie lubił, a Brauna – łącznika i rezydenta wywiadu – wręcz nienawidził. Uważał, że został on tu przeniesiony prosto z Moskwy tylko po to, by znaleźć na niego haki i wysadzić ze stanowiska. O Wiktorze krążyły różne plotki, jedna gorsza od drugiej, ale Kruczkowi wystarczało, że jest synem Mariana Brauna.
– Wie pan?! – ryknął, ledwie radca wszedł do jego gabinetu.
– O czym?
– Nie wie pan? To co pan tu robi? Nawet telewizji pan nie ogląda… – Ambasador spojrzał na swojego zastępcę Malinowskiego, który tylko służalczo pokiwał głową. – Ech, polski wywiad…
– Ale o co chodzi? – Braun poczuł się urażony i uniósł nieco głos.
– Niech pan popatrzy – rzucił z emfazą ambasador.
Przeszedł przez gabinet i włączył telewizor.
– Podobno dają to na wszystkich kanałach, a ja dostaję telefon z MSZ, żebyśmy ustalili, kim jest facet na tym filmie. Kurwa, z Warszawy pytają… dzwonili już z tutejszego MSZ. – Stanął metr przed czterdziestocalowym telewizorem, jakby chciał do niego wejść. – Kto to jest? – Zrobił stop-klatkę z twarzą Polaka. – To jest, kurwa, Henryk Olewski z firmy Oregon. Mamy nieszczęście, jakiego nie miał jeszcze nikt na świecie… – lamentował.
Braun podszedł bliżej do telewizora i brutalnie odsunął mruczącego coś Malinowskiego. Spojrzał na ekran i poczuł, że ugięły się pod nim nogi. Spojrzał jeszcze raz, żeby się upewnić, bo pomyślał przez moment, że to jakaś pomyłka, projekcja, złudzenie, że może jednak śni. Ale nie śnił.
– Powiedział już pan, kto to jest? – wydusił z siebie.
– Oczywiście! – niemal wykrzyczał ambasador. – A co pan sobie myślał, że cooo…
Nie dokończył, bo w pomieszczeniu rozległ się dźwięk dzwonka i wszyscy na moment zamarli. To nie był dobry dzień dla nikogo w ambasadzie i każdy telefon oznaczał kłopoty, a przynajmniej trudne pytania. Ambasador zachowywał się, jakby porwanie Olewskiego było spiskiem wymierzonym w jego ważną misję dyplomatyczną, więc nie nadawał się do jakiejkolwiek sensownej rozmowy, a Malinowski sam nie odbierał żadnych telefonów.
To była na szczęście komórka Brauna. Dzwonił pułkownik Ziaul Amin z biura łącznikowego ISI.
– Tak? – Braun czuł na sobie uważne spojrzenia dwóch par oczu. – Tak, panie pułkowniku. Widziałem… tak… potwierdzam, to polski obywatel… Polak… Henryk Olewski… pracownik firmy Oregon… Tak? Już jadę! – Wyłączył telefon.
– No i… – odezwał się ambasador.
– No i co? – odparował Braun.
– Rozumiem, że bierze pan sprawę na siebie… Pakistańskie służby…
– Nic nie biorę na siebie. To nie jest moja prywatna sprawa. Idzie o życie człowieka porwanego przez terrorystów. Zdaje pan sobie sprawę, co się teraz dzieje w Warszawie… na Szucha? Za chwilę rozdzwonią się telefony i spłyną szyfrogramy, więc lepiej, żeby pan się zajął przygotowaniem zespołu kryzysowego ambasady, bo jak coś pan spierdoli, to Warszawa, media i Polacy zgrillują pana żywcem. – Braun odwrócił się i szybkim krokiem ruszył do wyjścia.
– Panie Wiktorze… panie radco… ale pomoże pan? – rzucił jeszcze Kruczek, ale Braun, nawet się nie obejrzawszy, zniknął za drzwiami.
Na biurku ambasadora zadzwonił telefon i niemal w tej samej chwili odezwał się drugi,