Słodkie kłamstwa. Caz Frear
Tytuł oryginału: SWEET LITTLE LIES
Redakcja językowa: Elżbieta Walter
Projekt okładki: © Magdalena Kuc
Zdjęcie na okładce: © Magdalena Wasiczek / Trevillion
Korekta: Beata Wójcik, Agnieszka Al-Jawahiri
Redaktor prowadzący: Małgorzata Hlal
Text Copyright © Copyright © Caz Frear, 2017
Originally published in the English language as ‘Sweet Little Lies’ by Zaffre, an imprint ob Bonnier Zaffre, London
Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2018
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
ISBN 978-83-8015-872-6
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa
Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: [email protected]
Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: [email protected]
Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: [email protected]
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Dla Alexa, Chessy, Fifi, Williama i Micka
Dzień, w którym usłyszeliśmy o Maryanne, pamiętam bardzo dobrze. Widzę go przed oczami w rozdzielczości HD, choć nie mam pojęcia, co się z nią stało, ani w jaki sposób zniknęła z miasta.
I nie jest to żadna forma alibi. Nie jest to też moja wypracowana linia obrony. W końcu nie ma powodu, żebym musiała się tłumaczyć – na skali możliwych podejrzanych zajmuję miejsce gdzieś obok babci, między „niedorzecznym” a „prawie niemożliwym” – mimo to, aby zrozumieć prześladujące mnie demony, a także dochować policyjnej przysięgi, która jest mi tak bliska, uważam za konieczne podkreślenie, że nie wiem, co się stało z Maryanne Doyle, dziewczyną, która pojechała do sklepu pani Riley po lakier do włosów i już nigdy nie wróciła.
Mam oczywiście swoje podejrzenia.
Dużo spekuluję, szczególnie po białym winie.
Ale jeśli chodzi o tę sprawę, naprawdę nie wiem nic.
Czego nie można powiedzieć o moim ojcu.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
1998
Był 31 maja 1998 roku, a my od tygodnia siedzieliśmy w Mulderrin. Byłam wtedy pulchną ośmiolatką z tłustymi lokami na głowie, buzią pełną rozchwianych zębów i pewnie miałam na sobie koszulkę z Pokemonami. W Londynie, gdzie mieszkałam na co dzień, moi koledzy szykowali się na powrót do szkoły po kończących się feriach, a nasz tata, między jednym kęsem tostu a drugim, obwieścił, że udziela nam „specjalnej dyspensy”, tym samym przedłużając nasz pobyt u babci o kolejny tydzień, za co moja starsza siostra Jacqui przybiła mu piątkę, a matka dała w twarz.
Próbując rozładować napięcie, którego przyczyny nie rozumiałam, podniosłam głowę znad ciasteczek Pop Tarts i spytałam:
– Mamo, a co to jest „dyspensa”?
Mama podwinęła rękawy, niczym jakiś awanturnik szykujący się do bójki w knajpie.
– Sprawdź w słowniku, kochanie. Znajdziesz je obok słów „dyshonor” i „dysfunkcyjny”.
Jacqui sięgnęła przez stół po jogurt, pod rozwichrzonymi blond włosami skrywając arogancki uśmieszek.
– To znaczy, że tata uznał, że szkoła może się pierdolić.
Mama spojrzała na tatę jak na kawałek zepsutego mięsa.
Na tatę, nie na Jacqui.
Ale wtedy wszystko było winą taty. Niewyparzona gęba Jacqui. Złe stopnie Noela. To, że miałam nadwagę. Nawet dobre rzeczy, jak na przykład prezenty, które znajdowaliśmy przy naszych łóżkach, i nowa wieża – najwyższej klasy, jak twierdził tata – spotykały się z wyraźną dezaprobatą mamy. Nawet ten wyjazd w odwiedziny do babci, nasze pierwsze wakacje od trzech lat:
– Nazywasz to urlopem? – powiedziała, gdy w Holyhead czekaliśmy na prom. – Gotowanie i sprzątanie. Tyle że w innym domu. Gdzie nie ma suszarki do prania i porządnego odkurzacza.
Oceniwszy sytuację jak bystry mały polityk, wetknęłam ciastko za gumkę w leginsach i ulotniłam się, czując, że to tylko kwestia czasu, zanim uwaga mamy zostanie skierowana na mnie i z biernego obserwatora zamienię się w łatwy cel. Kiedy mama tak się zachowywała, tak właśnie należało postąpić.
Oto, co jeszcze pamiętam.
Tamtego dnia zjadłam na lunch chleb słodowy z rodzynkami. Cztery kromki obficie posmarowane prawdziwym masłem. Babcia uwielbiała przyglądać się, jak ktoś je. Skarżyła się, że jedyną osobą, która ją odwiedza, jest wychudzona pracownica z opieki społecznej, którą trudno namówić choćby na jednego herbatnika.
– Nie to co ty – mówiła, dopingując mnie, gdy pochłaniałam talerz kanapek z szynką, które zaspokoiłyby głód zapaśnika. – Teraz przynajmniej pająki nie wciągną cię za obraz, moja droga Catrino.
Później, ponieważ byłam grzeczna na mszy (i nie powiedziałam mamie, że w drodze powrotnej z kościoła zatrzymaliśmy się na chwilę przy budce telefonicznej), tato dał mi dwa funty do wydania w sklepie pani Rileyna naklejki i słodycze.
To był także dzień, w którym Geri odeszła ze Spice Girls.
Wtedy wszystkie najbliższe mi osoby i domowe zwierzęta jeszcze żyły i miały się dobrze, więc odejście Geri z zespołu było pierwszą stratą, jakiej doświadczyłam w swoim krótkim ośmioletnim życiu. Pierwszy nóż w plecy. To Jacqui pierwsza się o tym dowiedziała –bardzo szybko, jak na dziewczynę z Anglii przebywającą za granicą – nadal mam przed oczami, jak biegnie w moim kierunku przez pole Duffy’ego, oniemiała z powodu sensacji, porzuciwszy na dobre wizerunek zimnej suki, który przybrała kilka dni wcześniej wraz z poznaniem Maryanne Doyle.
– Dasz wiarę? Co za pizda! Tłusty rudy Judasz. A śpiewała, że przyjaźń nigdy się nie kończy! Dobrze się czujesz, młoda?
Płakałam jej w rękaw z mocą i uporem niemowlęcia cierpiącego na kolkę.
– Jest specjalna infolinia, na którą możesz zadzwonić – powiedziała Jacqui, tuląc mnie tak, jak tylko starsza siostra potrafi, i otaczając przy okazji wonią papierosów miętowych i perfum CK One. – Jak chcesz, mogę cię potem zaprowadzić do budki telefonicznej. Albo czekaj. Ta dziewczyna, Maryanne, chyba miała komórkę. Może nam pożyczy, jeśli damy jej coś w zamian. Masz jeszcze te dwa funty?
Nie miałam. Nie miałam też żadnych naklejek ani słodyczy, które można by było za nie kupić. Gdy tylko owe wspomniane dwa funty znalazły się w mojej ręce, mój starszy brat, gnojek do potęgi, wydarł mi je, strasząc, że