Słodkie kłamstwa. Caz Frear
że był to „Najgorszy dzień w dotychczasowej historii całego świata”. Gorszy nawet od tego, gdy porzygałam się na ruchomych schodach w Brent Cross, a Noel powiedział wszystkim, że mam AIDS.
To był tak potworny dzień, że nawet nie zauważyłam, iż Maryanne zaginęła.
Maryanne była przyjaciółką Jacqui, a przynajmniej tak twierdziła moja siostra. Nie widziałam, żeby kiedykolwiek wymieniły się czymś innym niż skrętem lub dwuznacznym komplementem. Gdybym miała podsumować ich relację, powiedziałabym, że Maryanne była obojętna w stosunku do Jacqui, która miała czternaście lat, była trzy lata od niej młodsza i wciąż nosiła sportowy stanik.
Sprawdziłam, co znaczy „obojętna”, po tym gdy pewnego wieczoru Jacqui wróciła do domu babci, wściekła, że Maryanne i jej znajomi pojechali gdzieś z jakimiś „starszymi chłopakami”, a ona musiała zostać i sama po ciemku wracać do domu.
– Mówiłam ci, że ta cała Doyle jest obojętna wobec uczuć innych – powiedziała mama, dolewając mleko do czekolady z brandy dla babci. – Wiem, że nie powinno się mówić źle o zmarłych, ale jej matka była dokładnie taka sama.
Ja zdecydowanie nie pozostawałam obojętna w stosunku do Maryanne. Od chwili gdy ją zobaczyłam, uparcie podążałam za tą pełną splendoru istotą w przykrótkich sukienkach i obręczach wielkości koła młyńskiego w uszach – włóczyłam się za nią i za jej ekipą, z milczącym szacunkiem i bolesną nieśmiałością, gotowa wziąć udział we wszystkim, na co mi pozwolą. Nigdy jednak na nic mi nie pozwolili. Prawda jest taka, że ona dostrzegła fakt mojego istnienia tylko raz, na targu, który odbywał się w każdy piątek na rynku.
To było na dwa dni przed jej zniknięciem.
– Hej, podoba mi się twój Dzwoneczek – powiedziała, dotykając różowego wisiorka na mojej szyi – prezentu komunijnego od ciotki, która nie była zbyt religijna. – Gdzie go kupiłaś? Cudny jest! Zobacz, idealnie pasuje do mojego kolczyka w pępku!
Podciągnęła koszulkę, a grupa pijanych gości, pałaszujących frytki, zaczęła się głośno domagać, by odsłoniła coś więcej niż tylko pępek. Maryanne jednak ani trochę nie zbiło to z tropu. Pokazała im tylko środkowy palec i odwróciła się z powrotem do mnie.
Maryanne nie brakowało adoratorów. Jej loki, czarne jak cukierki z lukrecją, i pełne usta w kolorze różu sprawiały, że większość chłopaków w jej obecności zamieniała się w postaci z kreskówek – oczy wychodziły im z orbit, z ich uszu buchała para, a krwistoczerwone serca w ich wątłych młodocianych klatkach piersiowych biły jak szalone.
Zresztą podobała się nie tylko chłopcom.
Mężczyznom też.
Mężom.
Ojcom.
Tata skłamał w tamte wakacje. To, co powiedział, było wierutnym i obrzydliwym kłamstwem. Takim, przed którym rodzice nas przestrzegają.
Takim, które nie popłaca i ma krótkie nogi.
Była tylko jedna osoba, która wiedziała, że tata kłamie, ale ośmioletniego dziecka nie bierze się pod uwagę, prawda? Ośmioletnie dziewczynki są zbyt zajęte naklejkami, cukierkami, Pokemonami i zespołem Spice Girls, żeby wiedzieć, o co chodzi.
W tamte wakacje tata popełnił wiele błędów, ale największym błędem było założenie, że ośmiolatki są głupie.
Bo ja wiem, że kłamał co do Maryanne Doyle.
Jestem tego tak pewna, jak tego, że dwa dodać dwa równa się cztery.
1
Czwarta po południu. Co poniedziałek. Przez jedną godzinę. Przez kolejnych osiem tygodni.
W tym samym czasie mogłabym zrobić coś konkretnego, gdyby to zależało ode mnie.
Mogłabym nauczyć się programować, jak każdy młody przedstawiciel pokolenia cyfrowego, albo opanować sztukę pieczenia doskonałego sufletu.
To, czego nie mogę zrobić, to cofnąć przeszłości. Nie mogę zmienić okropnego zakończenia ani wybielić tego, co brudne. Te przyjemne, cotygodniowe pogawędki wieczorową porą, choć zorganizowane oczywiście w dobrej wierze, nigdy nie będą w stanie zatrzeć wspomnienia czerwonych śladów małych stóp na kremowych kuchennych kafelkach ani zmyć zaschniętej krwi z cieniutkich dziecięcych włosów. Nic, o czym byśmy dyskutowały w tym pokoju, nie zmieni tego, co się stało, więc w moim odczuciu te spotkania są bezcelowe. Takie cotygodniowe użalanie się nad moją osobą.
– Dlaczego tu jesteś, Catrino?
Doktor Dolores Allen, jak na panią psycholog przystało, spogląda ukradkiem na zegar – popisowy numer w jej zawodzie. Podążam za jej wzrokiem i widzę, że zostało mi osiem minut. Odpowiadam więc krótko.
– Ponieważ nadkomisarz Steele musi odfajkować ten problem i zrzuciła go na panią. – Okno jest uchylone i w dali słyszę, jak gromadka maluchów śpiewa pastorałkę o osiołku, fałszując przy tym i gubiąc rytm. Ten dźwięk najpierw mnie uspokaja, a potem razi każdą drażniącą nutą. – Głównie chodzi o to, że ona uważa, że trzeba mi poukładać w głowie, i jej zdaniem, niestety, to pani powinna się tym zająć.
– A ty jak uważasz?
Osiołku mały, zawieź Maryję bezpiecznie aż do Betlejem…
– Myślę, że może mieć rację. – Ruchem głowy wskazuję na ścianę wytapetowaną dyplomami. – Magisterka na Queens, członkini Brytyjskiego Stowarzyszenia Psychologów, Brytyjskiego Stowarzyszenia Terapii i Psychoterapii. To robi wrażenie. A ja mam licencjat z wzornictwa. A raczej z kolorowania, jak mówi Steele.
Uśmiecha się. A przynajmniej tak mi się wydaje. Doktor Dolores Allen ma usta jak Mona Lisa. Ten rodzaj uśmiechu, który każe ci myśleć, że chyba nie do końca załapałeś żart. W sumie to niefortunny typ ust dla psychologa. Z drwiącym uśmiechem rzadko zdobywa się głębokie zaufanie.
– Catrino, moją uwagę zwróciło to, że właśnie określiłaś siebie jako „problem”. Czy tak właśnie siebie postrzegasz?
Poruszam się niezdarnie w fotelu, a skrzypienie jego skórzanego obicia wypełnia ciszę, podczas gdy ja zastanawiam się, co odpowiedzieć, by bardziej się nie pogrążyć. – Każdy definiuje siebie poprzez swoje problemy, czyż nie?
– Tak sądzisz?
– Oczywiście. Każdy jakoś się biczuje: „Jestem gruba”, „Jestem singlem”, „Nie mam kasy”. Weźmy na przykład moją siostrę Jacqui…
– Twoja siostra nie weszła do mieszkania prostytutki i nie zastała w nim umazanego krwią dzieciaka czeszącego włosy swojej brutalnie okaleczonej matki.
Granie na uczuciach.
Twarz doktor Allen nie wyraża żadnych emocji, ton jej głosu jest całkowicie neutralny, ale jej słowa są jak włócznie, które godząc we mnie, przenoszą mnie z powrotem do tamtego pokoju pełnego krwi, sików i tanich pokiereszowanych mebli. Wygrywam pojedynek na spojrzenia, desperacko szukając w mózgu czegoś bezsensownego i obojętnego, na czym mogłabym się skupić. Czegokolwiek, co mogłoby zablokować to wspomnienie. Skupiam się na infantylnym dowcipie, który posterunkowy z wydziału śledczego, Craig Cooke, wysłał mi dziś rano. Coś o penisie i kostce Rubika, ale nie mogę przypomnieć sobie puenty.
Nachyla się w moją stronę, a ja instynktownie cofam się jak zbesztany psiak.
– Przepraszam, że cię prowokuję, ale musisz myśleć o tym, co się stało.