Słodkie kłamstwa. Caz Frear
jakimś cudem ocalały z tej powodzi, gardło pochlastane, jakby ktoś ostrzył sobie na nim nóż. Przykucnąwszy bliżej, czuję jakiś zapach. Owocowo-kwiatowe perfumy, którymi ktoś nie tak dawno spryskał ciało, oraz woń czegoś w rodzaju płynu zmiękczającego do tkanin na zadbanym płaszczu.
Te zapachy niedawnego życia bardziej mnie przygnębiają niż cierpki, drażniący odór śmierci.
Mój żołądek się buntuje, więc pospiesznie wstaję. Nazbyt szybko. Próbuję to ukryć, oddając Parnellowi moją nieco korzystniejszą pozycję do obserwacji, ale Steele już mnie przejrzała. Zwykle tak szybko się nie wycofuję.
Ściąga maskę.
– Dobrze się czujesz?
Zależy, co rozumiemy przez słowo „dobrze”. Nie rozpłakałam się, nie zwymiotowałam ani nie straciłam przytomności, więc w porównaniu z tym, co się stało u prostytutki, jest lepiej. Ale czy dobrze? Na pewno nie.
Już widzę siebie, jak wypełniam tabelki w Excelu.
– Wszystko w porządku, szefowo. – Zdobywam się nawet na niewielki uśmieszek, z nadzieją, że wyrażą go także moje oczy.
– Mamy jakiś dokument tożsamości? – pyta Parnell, przekrzywiając głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby próbował wyczytać coś z twarzy denatki.
– Nie, ale w kieszeni jest paragon. Już go sfotografowaliśmy i wysłaliśmy. Renée właśnie sprawdza listę osób zaginionych, ale szczerze mówiąc, będą potrzebowali czegoś więcej niż tylko informacji, że to „kobieta” i „blondynka”. – Steele macha ręką nad twarzą denatki. – A przy tej ilości krwi trudno w tej chwili określić przypuszczalny wiek. Dłonie wyglądają młodo, ale moje podobno też, a młódką nie jestem.
– Moim zdaniem może jej nie być na liście osób zaginionych – mówi Vickery, przyglądając się uważnie szyi kobiety. – Zgon nastąpił nie tak dawno temu.
Przełykam ślinę, by mój głos wybrzmiał normalnie.
– Jak dawno twoim zdaniem, Mo?
Nie jesteśmy co prawda na ty, ale w ten sposób moje pytanie brzmi bardziej nieoficjalnie.
Vickery, ignorując mnie, odwraca głowę i wyciąga szyję w kierunku Steele.
– Moim zdaniem do zabójstwa z pewnością nie doszło tutaj. Za mało krwi jak na to, by tu ją zaatakowano, a delikatne zasinienie jest nieregularne, co utwierdza mnie w przekonaniu, że na pewno została tu przeniesiona. Niestety, to oznacza również, że bez znajomości warunków panujących na pierwotnym miejscu zbrodni trudno będzie mi określić dokładną godzinę zgonu.
– A hipotetycznie?
Vickery wypuszcza z płuc powietrze w dobrze wyćwiczony sposób, po czym lekko porusza szczęką denatki, a my przyglądamy się uważnie.
– Jak widzicie, zesztywnienie pośmiertne jest dopiero w bardzo wczesnym stadium. Mięśnie twarzy też jeszcze nie zdrętwiały, co by wskazywało, że zgon nastąpił może dwie, trzy godziny temu, ale wszystko zależy do tego, czy od samego początku leżała na dworze, czy najpierw trzymano ją w budynku i dopiero potem tu podrzucono. Temperatura w odbycie wynosi trzydzieści cztery stopnie, ale znowu niewiele mi to mówi, dopóki się nie dowiem, gdzie do tej pory przebywała. Zawartość żołądka powinna trochę zawęzić zakres poszukiwań. Zasinienie wciąż jest delikatne, co sugeruje, że zgon nastąpił najwcześniej przed czterema lub pięcioma godzinami.
– Przyczyna śmierci? – pyta Steele z uszczypliwą nadzieją w głosie. Vickery uśmiecha się cierpko. Podejrzewam, że inaczej nie potrafi. Każda jej mina wydaje się wyrażać albo potępienie, albo konsternację.
– Możesz wybierać. Mamy tu paskudną ranę na przedzie głowy. Możliwy krwotok punkcikowaty, co wyjaśniałoby zasinienie wokół szyi, ale będę się mogła lepiej przyjrzeć dopiero wtedy, gdy oczyścimy te rany na szyi – które, nawiasem mówiąc, w mojej opinii n i e s ą przyczyną zgonu. Wyglądają paskudnie, ale są zbyt płytkie. Nie ma szans, by przeszły przez krtań.
– Sprawca się wahał? – sugeruję. – Próbował zebrać się na odwagę?
Przytakuje z niechęcią.
– Możliwe. Albo mogły to być staromodne tortury.
„Możliwe” i „mogły”. Hasła przewodnie każdego miejsca zbrodni.
Steele wzdycha.
– Na chwilę obecną przyjmę każdą hipotetyczną przyczynę śmierci, Mo.
– Jak sobie życzysz, ale nie pociągajcie mnie potem do odpowiedzialności.
Jakbyśmy śmieli. Nawet Steele postępuje delikatnie z Mo Vickery, co jest dość znaczące, biorąc pod uwagę fakt, że, jak głosi plotka, Steele powiedziała kiedyś do zastępcy komendanta, żeby „wziął coś na uspokojenie”.
Vickery wychodzi z namiotu, a za nią szybko kroczą Parnell i Steele, łykając arktyczne powietrze. A mnie wmurowało w ziemię i jeszcze przez chwilę, nie dłuższą niż kilka uderzeń serca, jesteśmy tylko ja i ona – ta zbroczona krwią zwykła kobieta w praktycznym zimowym płaszczu i butach Chelsea na niskim obcasie. Ruszam się z miejsca, kiedy zakasławszy, Steele przypomina mi, że cierpliwość Vickery się kończy.
– Przypuszczam, że została uduszona – mówi Vickery, gdy do nich dołączam. – Uderzona w głowę tępym narzędziem, a potem uduszona, ale wcześniej otumaniona. Mówię, że otumaniona, bo ludzie walczą jak wściekli, kiedy się ich dusi, a ona nie ma żadnych widocznych ran obronnych. Ponadto – wypycha biodra do przodu jak jogin podczas rozciągania kręgosłupa – dziewczyna ma długie paznokcie, więc spodziewałabym się ich śladów na wewnętrznej stronie dłoni, gdyby była przytomna tuż przed śmiercią. Zaciskanie dłoni jest bardzo typowe w przypadkach uduszenia.
– Mogła być związana, skrępowana, czymś odurzona? – pyta Parnell. Vickery obraca się i na chwilę traci równowagę. Udajemy, że tego nie widzimy. – Możliwe, że odurzona, ale raczej nie skrępowana. Nie ma żadnych widocznych śladów na nadgarstkach, ale będę wiedziała więcej, jak znajdzie się na stole.
Stwierdzenie, że zabiorą kobietę do kostnicy, przygnębia Parnella, jakby trzymanie jej tutaj pod blednącymi gwiazdami na niebie zwiastującym nadejście nowego dnia czyniło ją nieco mniej martwą. Tak samo przygnębiona i świadoma, że wkrótce będziemy mieli widzów – w zachodniej części skweru w kilku oknach łazienek zapaliły się światła – idę porozmawiać ze świadkiem.
Z bliska wygląda na jeszcze młodszą i dwa razy bardziej pijaną. Ratownik medyczny o lekko wysuniętej do przodu górnej szczęce przekazuje mi informacje.
– Tamsin Black, dziewiętnaście lat. To, co mówi, nie trzyma się kupy. Jest pod wpływem alkoholu, ale chyba nie tylko, jeśli łapie pani, o co mi chodzi.
Podoba mi się to, jak mówi „pod wpływem”, jak jakiś arystokrata za czasów Jakuba I. Posyłam mu więc ciepły uśmiech mieszczący się w granicach stosowności do „okoliczności miejsca zdarzenia”.
– Kiedy będę mogła z nią porozmawiać?
– Nawet teraz, kochana, ale moim zdaniem rozmowa z nią nie ma sensu. Więcej rzyga, niż gada.
Jak na komendę, dziewczyna wzdryga się i wyrzuca z siebie niewielką ilość bursztynowej żółci.
Spoglądam na plakietkę z imieniem ratownika.
– Nie wiem jak tobie, Phil, ale mnie imponuje fakt, że w tym stanie dała radę to zgłosić.
Phil wygląda na zdenerwowanego i pociera górną szczękę z końskimi zębami. – Wygląda