Słodkie kłamstwa. Caz Frear
często, bawiąc się w sklep na scenie amfiteatru lub grając w klasy na ścieżkach – i po dłuższej chwili, gdy już pogadaliśmy o Toy Story i mojej nowej puchowej kurtce, tata spytał mnie, czy nie boję się być poza domem o tak późnej porze. Powiedział, że większość dzieciaków w moim wieku narobiłaby w majtki ze strachu i zaczęłaby ryczeć, że chce do domu.
Powiedziałam mu, że nie boję się n i c z e g o, kiedy on jest przy mnie, a on zmierzwił moje loki i powiedział, że słusznie.
Dziś wieczór jednak się boję, i choć Parnell jest u mego boku, stale i niezmiennie jak te platany, które rosną na obrzeżach Leamington Square, nie mogę pozbyć się uczucia, że nic dobrego nie wyniknie z mojego powrotu w to miejsce.
Nie mam na myśli fatum, ale ogarnia mnie jakiś dręczący niepokój.
Gdy tylko parkujemy przy kordonie zewnętrznym, podchodzę do Parnella, pozwalając, by ukoiła mnie jego łagodna zrzędliwość.
– Czterdzieści parszywych minut i byłby koniec zmiany. Jacyś inni kolesie musieliby się tym zająć, a ja mógłbym wziąć prysznic i przytulić się do żonki. Mamy pecha, Kinsella, cholernego pecha.
– Mnie to nie przeszkadza – kłamię. – Nie mam się do kogo przytulić ani z kim się wykąpać. Równie dobrze mogę tu razem z tobą odmrozić sobie tyłek.
Jeśli powtórzę to odpowiednią liczbę razy, może sama w to uwierzę. I może zdobędę się na odwagę i powiem Parnellowi oraz Steele, że wychowałam się rzut beretem stąd. I że mój ojciec prowadzi tu knajpę, która jest tak blisko, że w ciepłe letnie dni, kiedy drzwi są otwarte, aż tu słychać szafę grającą. I że mieszkałam nad tym pubem do ósmego roku życia.
Zanim wszystko się zmieniło.
Ale n i e m o g ę dostarczyć Steele dalszych powodów, by usunęła mnie z wydziału zabójstw. Nie po aferze z martwą prostytutką. Nie żeby te dwie sprawy były do siebie podobne. Formalnie rzecz biorąc, nie ma nic złego w tym, że kiedyś obtarłam sobie kolano w tym samym miejscu, gdzie teraz leży trup. Ale przecież ktoś, kto doszedł do rangi nadkomisarza i ma co najmniej cztery odznaczenia za chwalebną służbę, będzie wiedział, jak wykorzystać okazję. Dlatego też jakakolwiek wzmianka o tym, że mam choć najmniejszy związek z tą sprawą, sprawi, że ani się obejrzę, a Steele dopilnuje, żebym podliczała rubryki w Excelu w jednostce wywiadu finansowego.
Gdy Parnell kontynuuje swą pieśń żałobną, ja po raz kolejny rozważam za i przeciw, wpatrując się w swoje odbicie w szybie samochodu. Widzę w niej tylko kogoś, kto potrzebuje tej roboty, tak samo bardzo jak wielkiej dawki witaminy i wizyty u fryzjera.
Odpowiedź jest prosta. Nie przyznam się.
Steele już tu jest, w specjalnym kombinezonie i butach, rozmawia z dwoma technikami, podczas gdy ci przeskakują z miejsca na miejsce, kładąc na ziemi znaczniki dowodów.
– Jezu, szybko przyjechała – mówię. – Przecież mieszka w Ealing!
Parnell szpera w bagażniku i ścisza głos, bo na placu jest cicho jak w klasztorze.
– Mówiłem ci, ona nie jest człowiekiem. Ona nie jeździ do domu, by wziąć prysznic i się przebrać, jak ty czy ja. Ona się regeneruje, jak Terminator. – Prostuje się i macha do Steele, jedną ręką rzucając mi parę ochraniaczy na buty, a drugą kombinezon ochronny. Steele daje nam znać, byśmy się pospieszyli, wskazując na zgarbioną postać stojącą u wejścia do namiotu techników od kryminalistyki.
– Cudownie. Czyżby to tył głowy Vickery?
– Co, nie jesteś w nastroju, by ktoś cię pouczał przy minusowych temperaturach?
Żarty na bok. Nic nie mam do Mo Vickery. Czapki z głów przed kimś, kto przez osiem godzin może stać w rowie i zbierać robaki z ciała zmarłego i jeszcze nazywa to swoim powołaniem. A kiedy jesteś dwudziestosześcioletnim półdupkiem i udało ci się załapać do najbardziej hierarchicznej instytucji w Wielkiej Brytanii, bycie traktowaną protekcjonalnie to stały element pracy. To rytuał przejścia, który albo zaakceptujesz, albo zignorujesz.
Przebieramy się w milczeniu. Parnell walczy z zamkiem, podczas gdy ja upinam każdy najmniejszy kosmyk włosów w kok, zanim Mo Vickery powie mi p o r a z k o l e j n y, że prędzej się zgodzi, bym „nasikała na jej ganek”, niż dopuści mnie do miejsca zbrodni z tą moją gęstą celtycką strzechą.
– I co myślisz? – pytam, ruchem głowy wskazując na Steele.
– Pewnie jest wściekła, że wyciągnęli ją z łóżka o tej porze. – Parnell wyjmuje swojego e-papierosa ze schowka w drzwiach samochodu i robi szybkiego i głębokiego macha, marząc pewnie o porządnym, prawdziwym papierosie. – Starszy superintendent robi się nerwowy w okolicach świąt Bożego Narodzenia – dodaje. – Ludzie nie lubią znajdować pod choinką niechcianych prezentów, które potem trzeba kroić w kostnicy, więc w takich sytuacjach zawsze wysyła wielkie szychy. – Wydmuchuje coś obrzydliwie słodkiego, o smaku – o ile się nie mylę – moreli. – A niewykluczone, że to po prostu jakaś stara menelka, która przeprowadziła się do wielkiego kartonu w niebie, akurat, cholera, pod koniec mojej szychty.
– Każde życie to świętość, sierżancie. – Posyłam mu uśmiech niepraktykującego katolika.
– Tak, podobnie jak moje jaja, a Mags zawiesi je na choince, jeśli kolejne święta spędzę w pracy.
Zatrzaskuje drzwi samochodu, a trzask zamyka tę kwestię jak dźwięk młotka licytację. Przemierzamy skwer i przechodzimy pod taśmą. Parnellowi głośno strzykają kolana, co sprawia, że jeszcze głośniej zaczyna jęczeć.
Z ledwością powstrzymuję śmiech.
– Taa, starość nie radość, moje dziecko. – Ruchem głowy wskazuję na namiot, który przypomina, że nie każdy ma szansę jej dożyć. – Dobra, przynajmniej się nie roztyj – dodaje, zmieszany. – I codziennie zażywaj tran z dorsza – ale w płynie, nie w tabletkach. Tam jest więcej witaminy D, a to lepiej pomaga na stawy. – Wygląda na zadowolonego – dobry uczynek zaliczony. – Żebyś nie mówiła, że wujek Lu niczego cię nie nauczył…
– Maski – grzmi Vickery, nawet nie racząc się odwrócić. – O n i tak ją już obmacał. Więcej zanieczyszczeń nie potrzebujemy, dzięki.
Kieruję pełne współczucia spojrzenie na „niego”, młodego posterunkowego stojącego w kordonie, ale on nie wygląda na speszonego.
– Moim priorytetem było ratowanie życia – mówi tak, że jego matka mogłaby być z niego naprawdę dumna. – Musiałem sprawdzić tętno. Świadek była trochę… – Prawą ręką czyni gest wskazujący na spożycie alkoholu. – Cóż, nie była pewna, czy ta kobieta naprawdę nie żyje.
Vickery przenosi wzrok na młodą dziewczynę siedzącą na brzegu karetki, okrytą folią termiczną, spod której wystają szpilki striptizerki, a potem ponownie spogląda na wyraźnie już martwe ciało. Przychodzi mi do głowy, że istnieje ogromna różnica między byciem uprzejmie poinformowanym drogą telefoniczną o tym, że znaleziono martwe ciało, a niemal dosłownym potknięciem się o nie, kiedy mózg ci się lasuje od Jagerbomby i boisz się, że nie zdążysz na ostatni pociąg, ale zachowuję tę uwagę dla siebie.
Steele ruchem głowy wskazuje na karetkę.
– Pogadaj z nią potem, Kinsella. Jesteście w podobnym wieku. Więcej od niej wyciągniesz.
Przytakuję i wchodzimy do namiotu. Vickery idzie pierwsza.
Na zewnątrz jest tak ciemno, jak tylko może być w Londynie, za to w środku w blasku