Na marne. Marta Sapała
jeśli jest to odpad komunalny, staje się własnością gminy. Teoretycznie nie można takiej rzeczy wziąć, chyba że były właściciel zostawi jasną informację, na przykład karteczkę z informacją: „proszę zabrać”. To subtelna różnica, ale w świetle prawa, na szczęście tylko teoretycznie, istotna. W rzeczywistości nikt nie robi z tym problemu.
Justyna Michalak z Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy precyzuje, że ma to źródło w ustawie o utrzymaniu czystości i porządku w gminach: „Odpady komunalne w momencie umieszczenia ich w pojemniku operatora przechodzą we władanie gminy. Operator działa w jej imieniu. Zamykanie altanek lub zabezpieczanie pojemników ma związek z zapisem, który mówi o tym, że odpady muszą być gromadzone w sposób spełniający wymogi sanitarne oraz bezpieczny dla życia oraz zdrowia ludzi”.
Urzędniczka biura prasowego ratusza nie przypomina sobie jednak, aby kiedykolwiek na terenie Warszawy doszło do interwencji związanej z próbą przywłaszczenia sobie jadalnej zawartości kontenera. Gminy, jeśli już podejmują jakieś działania, to w związku z podrzucaniem śmieci, a nie ich zabieraniem.
Takich informacji nie ma również Straż Miejska. W statystykach w ogóle nie pojawiają się tego typu kategorie, a naczelnicy dzielnicowych oddziałów nie przypominają sobie podobnych sytuacji. Przynajmniej nie w ciągu ostatnich kilku lat.
Komenda Główna Policji również nie prowadzi statystyk, z których można by się dowiedzieć czegoś o skali interwencji na śmietnikach. Jeśli takie zdarzenia trafiają do policyjnych kartotek, to wpadają w inne kategorie.
Na przykład: artykuł 279 Kodeksu karnego, zabór w celu przywłaszczenia z pokonaniem zabezpieczenia. Innymi słowy: kradzież z włamaniem. Tak jak ostatnio w Dziwnowie. Emerytka z synem sięgnęli po zdeponowane w kontenerach śledzie, sery oraz paczkowany chleb. Żeby się do nich dostać, sforsowali kłódkę. Prowodyrce grozi dziesięć lat więzienia, napisał „Fakt”.
Prokuratura w Kamieniu Pomorskim umorzyła postępowanie.
Na pytanie o to, dlaczego zamykają kontenery, sieci handlowe odpowiadają jednym głosem, że chodzi o bezpieczeństwo, odpowiedzialność, wizerunek. To znaczy: nie możemy pozwolić sobie na to, żeby ktoś struł się umieszczoną w śmietnikach żywnością, która zresztą z chwilą umieszczenia w takim kontenerze, w świetle prawa, przestaje nią być.
Dorota Kotas:
– Kupując coś w sklepie, zwłaszcza gdy się spieszę, nie zastanawiam się nad jakością. Biorę z półki, a często dopiero w domu okazuje się, że coś jest nadpsute. Kiedy skipuję, wręcz obsesyjnie sprawdzam jakość znalezionego produktu. Oglądam, macam, wącham, potem w domu, gdy już umyję, również smakuję. Jestem wobec tej żywności o wiele bardziej wymagająca. Nigdy się nie zatrułam.
Tristram Stuart, pisarz, aktywista, założyciel brytyjskiej organizacji Feedback, autor książki Waste. Uncovering the Global Food Scandal, śmieje się, gdy pytam go o freegan pozywających sklepy. Aktywiści z Feedbacku regularnie zabierają dziennikarzy na wycieczki po londyńskich kontenerach; to najprostszy sposób na zobrazowanie skali żywnościowego marnotrawstwa. To jedno z częściej zadawanych mu pytań. Twierdzi, że dokładnie badał ten temat, i nikt jeszcze nigdy nie pozwał sklepu o osobiste straty związane z zatruciem się żywnością wyciągniętą ze śmietników.
Doktor Ariel Modrzyk:
– To argumentacja na potrzeby mediów, żeby się wytłumaczyć z potępianego społecznie zachowania.
Helena Sokołowska:
– Tak, zdarzyło mi się poczuć źle po zjedzeniu czegoś ze śmietnika. Ale to samo zdarzyło mi się też nieraz po jedzeniu ze sklepu.
O tym warszawskim Piotrze i Pawle mówi się, że karmi z dyskrecją i zrozumieniem. Altanka jest ogólnodostępna, od ulicy osłaniają ją jedynie iglaste drzewka. Kontenery, dwa bobry – otwarte. Obok niewielka fałka na produkty nienadające się do spożycia przez człowieka. Świeżo wymyta, pusta. Osobno, na stalowym, potraktowanym środkiem przeciwko rdzy regale odłożono suche bagietki. Tak jakby z myślą o kimś, kto przyjdzie je odebrać.
Lewiatan. Mała miejscowość w Wielkopolsce. Chleb leży z boku, w skrzynce ustawionej na murku koło wiaty. W woreczku zawieszonym na haczyku dyndają drożdżówki. Z karteczką: „odpisy dla pani Ani”.
– Kim są ludzie korzystający z żywności ze śmietników? – pytam w jednym z supermarketów Tesco w Krakowie. Spotykamy się w magazynie, sortujemy żywność, którą sklep codziennie przekazuje bankom żywności. Banany, jabłka, cytryny, buraki, cebulę, chleb, wciąż chrupiący, opakowany tak, żeby nie wysechł.
– To raczej ludzie, którzy robią to z powodów ideologicznych. Dla osób potrzebujących są inne formy wsparcia.
Zdenerwowany, rzuciłem zapałkę
Był to, używając strażackiej nomenklatury, zdecydowanie duży pożar. Gasiło go osiemnaście zastępów ściągniętych z okolicy. Interwencja trwała jedenaście godzin i dwadzieścia dwie minuty. Jak potwierdził biegły z zakresu pożarnictwa – był to pożar również kodeksowy. Podpalenie tego kalibru jest wyceniane przez Kodeks karny nawet na dziesięć lat, prokurator – gdy doszło do sformułowania aktu oskarżenia – zażądał ośmiu. Dodatkowo oskarżyciel posiłkowy, w którego wcieliło się Sopockie Towarzystwo Ubezpieczeń ERGO Hestia SA – zwrotu dwóch i pół miliona złotych odszkodowania wypłaconego poszkodowanym.
Po sklepie została jedynie frontowa ściana, ta pomalowana na żółto, od ulicy Kolejowej, wytapetowana reklamami „Dołącz do zespołu”. Przetrwały też pieniądze z utargu i te umieszczone w bankomacie. On sam, srogo osmalony, uległ zniszczeniu.
Straty wyceniono na ponad jedenaście i pół miliona złotych1.
Budynek, meble, chłodnie, kasy, kamery, biurka na zapleczu, półki w magazynie, wózki widłowe.
Plus towar. Spożywczy i przemysłowy: lista tego, co zmieniło się w żużel, liczy sto pięćdziesiąt stron.
Trafiło na nią między innymi:
17 butelek kraftowego piwa o nazwie Cisza Nocna oraz ponad 1 500 mocnego piwa VIP;
120 flaszek wódki Bols;
21 deserków Monte;
404 czekoladowe jajka z niespodzianką;
19 wytłoczek jajek bio z chowu eko;
kilogram imbiru;
14,5 kilograma mrożonej ośmiornicy.
Spopieliło się ponad 400 kilogramów cukierków na wagę, do tego 91 kilogramów śliwki nałęczowskiej, tej w czekoladzie.
Ogromne ilości masła, także klarowanego, margaryn, oliw i olejów.
Chleby pszenne, pszenno-żytnie, focaccie z rozmarynem i pączki z marmoladą.
Hinduskie sosy Patak’s i majonezy.
– Podobno było tam jeszcze sporo całkiem dobrego jedzenia – spekuluje pracownik stacji benzynowej po drugiej stronie ulicy. – Ale wszystko musiało iść do utylizacji.
Noc z 29 na 30 kwietnia 2017 roku, zapis z monitoringu: „Pięćdziesiąt minut przed północą gasną światła w sklepie. Jest ciemno, pada deszcz. Trzydzieści jeden minut po północy w lewym górnym rogu obrazu obejmowanego przez kamerę pojawia się jasna poświata. […] Promieniuje w widoczny sposób. Czterdzieści trzy minuty po północy widać ogień i dym”.
Monitoring oprócz poświaty rejestruje też osobę w kapturze. Postać majstruje przy stojącym na rampie klocku sprasowanej folii (uwaga od prokuratora: przynajmniej przez minutę).
1
Dokładnie: 11 654 744,83 zł.