Na marne. Marta Sapała
są konsekwencje transformacji.
W 1991 roku do huty dociera list z gratulacjami od Janusza Lewandowskiego, ministra przekształceń własnościowych. „Uprzejmie informujemy, że Wasze przedsiębiorstwo zostało zakwalifikowane”. Do masowej prywatyzacji. Będzie jednym z czterystu wybrańców.
Nikt jeszcze nie wie, co to faktycznie przyniesie.
Na wszelki wypadek hutnicza Solidarność wysyła delegata na szkolenie prowadzone przez amerykańskich specjalistów – właśnie przyjechali uczyć Polaków, jak układać biznesplany.
„Głos Odlewnika” (nakład sześć tysięcy egzemplarzy) informuje, że wśród pięciuset zwolnionych w minionym roku niewielu było bumelantów, złodziei oraz notorycznych pijaków. Z pracą żegnały się głównie roczniki z lat trzydziestych. Pięćdziesięciolatkowie i starsi. Rdzeniarze, tokarze, wyżarzacze, wybijacze, formierzy ręczni, składacze form, specjaliści do spraw zatrudnienia. Ginter, Jan, Wilhelm, Sławomir, Dietrich, Szczepan, Horst, Włodzimierz, Hildegarda, Krystyna.
Konieczne są dalsze redukcje. Rekomendowane działania: kierowanie pracowników na emerytury, zmniejszenie liczby zatrudnionych na pół etatu oraz wypowiedzenie umowy tym, którzy mają ograniczoną zdolność zawodową. Da się to osiągnąć, piszą związki zawodowe w porozumieniu podpisanym z zarządem huty.
Równolegle z hutą transformuje się Ozimek.
W 1991 roku miejskie lampy palą się tylko kilka godzin dziennie, ulice są odśnieżane wybiórczo. Zaciskamy pasa, argumentują włodarze.
Kino Zwycięstwo puszcza Batmana i Lody na patyku. Nowo otwarta wypożyczalnia filmów przy Częstochowskiej najwięcej zgłoszeń notuje po Akademię ninja oraz Serce to samotny myśliwy.
Działa trzynaście sprywatyzowanych sklepów spożywczych, zaopatrzenie jest bardzo dobre, tylko pieniędzy brakuje.
W połowie roku w miasteczku pojawia się filia Rejonowego Biura Pracy w Opolu. Wśród pierwszych zarejestrowanych: siedemdziesięciu siedmiu absolwentów. Znacząca część rocznika liceum, technikum i szkoły zawodowej. Zespół Szkół Hutniczo-Mechanicznych zapowiada jednak, że w zbliżającym się roku szkolnym ponowi nabór.
Nie byłoby Ozimka, gdy nie tutejsze ziemie, rdzawe od darniowych rud. W połowie XVIII wieku przyjeżdża tu królewski lustrator lasów Rehdanz i dokonuje – na zlecenie pruskiego króla Fryderyka II Wielkiego – wyboru lokalizacji pod inwestycję. Król nie chce „pozostawiać [rud] bez pożytku”, pragnie je eksploatować, przetapiać na armatnie lufy i kule. Wybór pada na Małą Panew, odcinek między Krasiejowem a Schodnią. Lokalny młynarz o nazwisku Ozimek robi, być może, interes życia. Młyn wodny, który od lat przerabia zboże z okolicy na mąkę, przechodzi w królewskie ręce. W 1754 roku w lesie nad Panwią wyrasta pierwsza fryszernia.
Pracownicy zjeżdżają tu nawet z Brandenburgii. Pierwsi przybysze, wykwalifikowani hutnicy i urzędnicy, dostają przydział mieszkaniowy. Wzdłuż dróg wyrastają osiedla – jedno z pierwszych w niedalekiej wsi Antoniów, kolejne przy dzisiejszej ulicy Wyzwolenia. Każda z rodzin, oprócz przydziału mieszkaniowego, dostaje też deputat rolny. Morga miary wrocławskiej (prawie 5600 metrów kwadratowych) przy domu, pod warzywniak, drugie tyle dalej, pod uprawę zboża i na pastwisko. Chłopohutnicy są non stop w pracy. Gdy kończy się zmiana w hucie, zaczyna się na polu.
Rozrastająca się huta od początku niańczy osadę. Inwestuje w linię kolejową, telegraf, linię niskiego napięcia. Przerzuca nad Małą Panwią most – nowatorski jak na pierwszą połowę XIX wieku, zbudowany z połączonych nitami, odlanych w hucie żeliwnych modułów. Urządza park, buduje tor saneczkowy, planuje ośrodek sportowy na miarę tego w Spale. Hutnicy nie będą musieli tułać się po kurortach, regeneracja będzie na miejscu.
Życie w cieniu huty ma to do siebie, że pulsuje.
Lepszy czas – huta się nadyma, inwestuje, zatrudnia.
Gorszy – kurczy się, oszczędza, zwalnia.
Wdech, wydech. Inwestycja. Redukcja.
W XVIII i XIX wieku naturalnymi regulatorami są wojny, epidemie. W czasach gierkowskiego rozmachu wydaje się, że huty nic nie może zatrzymać.
Na kilku wydziałach pracuje wtedy w sumie siedem tysięcy osób, z pieców wyjeżdżają już nie kule armatnie, ale skomplikowane elementy na eksport. Hutniczy dworzec w maleńkim Ozimku jest większy niż PKS w odległym o dwadzieścia kilometrów Opolu. Miasto zasysa siłę roboczą z okręgu o promieniu prawie stu kilometrów.
Takim autobusem z początku dojeżdża dziadek Damiana H. Mieszka na Bugaju, rolniczej dzielnicy Wielunia. Łapie robotę w hucie. Słyszy, że w Ozimku najłatwiej w Polsce dostać mieszkanie, więc chce zabrać żonę i dzieci, ale żona ani myśli porzucić kadłubkowego gospodarstwa: „Na Śląsk mnie nie zaciągniecie”.
Obietnicy dotrzymuje.
Jeszcze w Wieluniu zachodzi w kolejną ciążę. Ciążowe nadciśnienie prowadzi do rzucawki – kaskada powikłań kończy się udarem. Granatowieje na oczach bezradnych córek. Nie udaje się jej uratować.
Młodsza z córek, Marta, ma czternaście lat. Za cztery urodzi Damiana H.
Damian przychodzi na świat już w Ozimku. Jego ojciec, właściciel podwójnego paszportu, znika, najpewniej za zachodnią granicą. Marta, śliczna, drobna i wygadana, zatrudnia się w hucie. Zostaje – jak Anna Walentynowicz – suwnicową. Dni spędza w kabinie za szybą, z precyzją oraz gracją transportując trzydziestotonowe elementy. U sąsiada, w którego lodówce trzyma mleko dla małego (własnej nie ma), poznaje przyszłego męża. Pięć lat później rodzi córkę.
Choć nie są to już złote lata siedemdziesiąte, życie jest wciąż z grubsza przewidywalne; praca na trzy zmiany, system brygadowy. Cztery dni w pracy, jeden wolny, początek zmiany o szóstej trzydzieści, koniec o czternastej trzydzieści, w kolejnym cyklu przesunięcie o zmianę, aż po nocną. Po robocie czasem idzie się w kolejkę, żeby wystać kilo żeberek, częściej do domu, z zupą z pracowniczej stołówki w menażce. W wolne dni zdarza się wspólne wyjście do parku Hutnika, ale częściej zostaje się w domu, bo samo się nie wypierze, nie wyprasuje, nie posprząta. Raz do roku, na Dzień Hutnika, rodzinna wycieczka do kombinatu.
Nawet gdy brygadzista podnosi do ucha rękę, pokazując gestem słuchawkę telefonu, Marta wie, że to ze szkoły, do której chodzi Damian. Znów będzie rozmowa z dyrektorem.
Teraz mówi się na to ADHD, wtedy: pierun cholerny, diabeł wcielony. Marta nieraz słyszy, że ktoś ma ochotę pierdolnąć Damianem o ścianę, tak że zostanie z niego czerwona plama. „Żebym ja tobą nie pierdolnął” – odszczekuje nauczycielowi za którymś razem jej mąż, ojczym Damiana. Spokojny człowiek, ile można wytrzymać?
Damianowi udaje się skończyć podstawówkę, ale Marta nie ma złudzeń. Wie już, że syn nie pójdzie w jej ślady. Rwie się pokoleniowa sztafeta; kończy stabilizacja. Jasne jest, że huta za chwilę sama będzie potrzebować wsparcia.
Zwolnienia zaczynają się jeszcze w latach osiemdziesiątych, ale wielkie kurczenie przychodzi pod koniec pierwszej dekady po przemianie ustrojowej, w 1998 i 1999 roku. Kadry wzywają mężczyzn z czterdziestoletnim stażem pracy i kobiety, które oddały hucie przynajmniej trzydzieści pięć lat. Lata oddane dzieciom też się wlicza. Ale nie tylko. Pan schorowany, pani w pełnym wymiarze niezdolna? Emerytura czy odprawa? Nikt się nie opiera, bo to nie jest sytuacja jakiegokolwiek wyboru. W ten sposób do sektora świadczeń społecznych, po pomoście nazwanym Hutniczym Pakietem Socjalnym, przechodzi kilkaset osób. Marta – również. Choć nie w pełni sił (zdążyła ją już dopaść odma), ma kwalifikacje oraz predyspozycje, więc po roku znajduje pracę w rzecznej stoczni remontowej w niedalekim Dobrzeniu