Gra luster. Andrea Camilleri

Gra luster - Andrea  Camilleri


Скачать книгу
odpala.

      Montalbano wysiadł, ale nie wszedł na podjazd.

      – Jeśli jedzie pani do miasta, to mogę podwieźć.

      – Dziękuję, trochę się spieszę. Nie mógłby pan rzucić okiem na silnik?

      – Kompletnie się na tym nie znam, proszę mi uwierzyć.

      – To zabiorę się z panem.

      Opuściła maskę, zamknęła auto i wyszła, nie zamykając furtki. Komisarz otworzył jej drzwi.

      Ruszyli. Pomimo otwartych okien samochód wypełnił zapach jej perfum, delikatny, a jednocześnie intensywny.

      – Sęk w tym, że nie znam tu żadnego mechanika, a mąż wróci dopiero za cztery dni.

      – Może pani do niego zadzwonić.

      Sąsiadka zdawała się nie słyszeć tej rady.

      – Może pan mi kogoś poleci?

      – Oczywiście. Ale nie mam przy sobie jego numeru telefonu, może podwiozę panią do niego?

      – To bardzo uprzejmie z pana strony.

      Przez pozostałą część drogi już nie rozmawiali. Montalbano nie chciał się wydać ciekawski, ona z kolei była grzeczna i miła, ale najwyraźniej nie chciała się spoufalać. Przedstawił sąsiadkę mechanikowi, kobieta bardzo mu za to podziękowała i tak skończyło się to krótkie spotkanie.

      – Są Augello i Fazio?

      – Są na miejscu, komisarzu.

      – To niech przyjdą do mnie.

      – Ale jak mogą przyjść? – zapytał zdumiony Catarella.

      – Co to ma znaczyć? Na nogach niech przyjdą!

      – Ale ich tu nie ma, są na miejscu, tam, gdzie teraz to miejsce się znajduje.

      – Czyli gdzie?

      – Zaraz, niech sprawdzę.

      Wziął karteczkę i przeczytał.

      – Tu pisze, że na ulicy Pissaviacane dwadzieścia osiem.

      – Jesteś pewien, że ta ulica nazywa się Pissaviacane?

      – Jak tego, że umrę, komisarzu.

      Nigdy o niej nie słyszał.

      – Zadzwoń do Fazia i przełącz go do mnie.

      Zabrzęczał dzwonek telefonu.

      – Co się dzieje, Fazio?

      – Dzisiaj rano podłożyli bombę przed magazynem na ulicy Pisacane. Nikt nie został ranny, tylko strach i parę rozbitych szyb. Oprócz rozwalonej żaluzji, rzecz jasna.

      – Co było w tym magazynie?

      – Nic. Od prawie roku stoi pusty.

      – A właściciel?

      – Przesłuchałem go. Potem ci wszystko opowiem, maks za godzinę będziemy z powrotem.

      Zabrał się niechętnie do podpisywania papierzysk, żeby olbrzymi stos piętrzący się na jego biurku wreszcie trochę zmalał. Jakiś czas temu Montalbano zrozumiał pewien tajemniczy fenomen, ale wolał nikomu o tym nie mówić. Tym razem na pewno uznaliby go za wariata. Zjawisko owo polegało na tym, że dokumenty mnożyły się nocą. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że wychodząc wieczorem z biura, zostawiał metrowy stosik, a następnego ranka był on już o dziesięć centymetrów wyższy, mimo że nic nowego mu nie przynoszono? Wytłumaczenie było tylko jedno. Kiedy w biurze robiło się pusto i ciemno, dokumenty, niewidziane przez nikogo, zaczynały panoszyć się we wszystkich pokojach, rozbierając się z teczek, koszulek i segregatorów, żeby oddać się szalonym orgiom, niezliczonym kopulacjom i trudnym do wyobrażenia obłapiankom. Dlatego właśnie następnego dnia owoce grzesznej nocy powiększały stosik na jego biurku.

      Zadzwonił telefon.

      – Komisarzu, tu jest taki jeden na telefonie, co się nazywa Francischino i chce z panem osobiście rozmawiać we własnej osobie.

      Kto to może być? Poprosił o połączenie, z Catarellą lepiej nie tracić czasu.

      – Z kim rozmawiam?

      – To ja, panie komisarzu, Francischino, mechanik.

      – Aha, słucham.

      – Dzwonię do pana z domu państwa Lombardich. Ktoś umyślnie uszkodził silnik, co mam robić? Odholować auto do mojego warsztatu czy je tu zostawić?

      – Ale dlaczego dzwonisz z tym do mnie?

      – Bo komórka tej pani nie odpowiada, a ponieważ jesteście zaprzyjaźnieni…

      – To nie jest żadna moja przyjaciółka, tylko znajoma. Nie wiem, co mam ci powiedzieć.

      – Okej, to przepraszam.

      Montalbano przypomniał sobie to, co właśnie usłyszał od mechanika.

      – Dlaczego twierdzisz, że ktoś uszkodził jej silnik?

      – No bo tak jest. Otworzyli maskę i narobili szkód.

      – Myślisz, że to zrobiono celowo?

      – Ja się znam na swoim fachu, komisarzu.

      Kto mógł źle życzyć pięknej Lilianie Lombardo?

      – No i o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał komisarz Fazia i Augella, kiedy tylko pojawili się w jego gabinecie.

      Odpowiedzi udzielił wicekomisarz Domenico Augello, nazywany Mimì. Który powiedział, co następuje:

      – Według mnie chodzi o niezapłacony haracz. Według Fazia o co innego.

      – To posłuchajmy najpierw, co ty masz do powiedzenia – poprosił Montalbano.

      – Magazyn należy do niejakiego Angelina Arnonego, który jest także właścicielem spożywczaka, piekarni i sklepu z butami. Albo zapomniał kogoś opłacić, albo zażądali wyższego haraczu, a on im się postawił. No i tamci, żeby przywołać go do porządku, postanowili dać mu ostrzeżenie.

      – A co mówi ten Arnone?

      – Te same bzdety, co słyszeliśmy już tyle razy. Że nigdy nikomu nie zapłacił, bo nikt po haracz się nie zgłaszał, że nie ma wrogów i że wszyscy kochają go ponad życie.

      – A ty co o tym myślisz? – zapytał komisarz Fazia.

      – Mnie coś tu nie gra.

      – To znaczy?

      – Po raz pierwszy chcieliby kogoś nakłonić do płacenia haraczu, podkładając bombę pod pusty magazyn. Jaką szkodę mu wyrządzili? Poszła tylko jedna pogięta żaluzja! Zgodnie ze swoimi zasadami powinni byli podłożyć ją pod sklepem spożywczym albo innymi, które do niego należą. Wtedy miałoby to sens!

      Komisarz nie wiedział, co odpowiedzieć. Wątpliwości Fazia nie były całkiem bezpodstawne.

      – No to według ciebie dlaczego tym razem tak nie postąpili?

      – Szczerze mówiąc, sam nie wiem. Ale jeśli pan komisarz pozwoli, to chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć o tym Angelinie Arnonem.

      – Okej, dowiedz się i daj mi znać. Co to była za bomba?

      – Typowa. Z zapalnikiem czasowym. Wsadzona do kartonowego pudła, jakby ktoś wystawił je dla śmieciarzy.

      Idąc na obiad do trattorii Enza, przypadkiem przeczytał nazwę krótkiej, wąskiej ulicy, którą przechodził przynajmniej dwa razy dziennie. Ulica Pisacane.

      Do tej pory nie zorientował się, że tak właśnie się


Скачать книгу