Gra luster. Andrea Camilleri
tam z godzinkę, paląc i drażniąc kraba, po czym wrócił do biura.
Zaparkował, wysiadł, ale żeby wejść do komisariatu, musiał odsunąć nogą wielką paczkę tarasującą drzwi.
Nagle przeleciała mu przez głowę jedna myśl.
– Catarella, co to za paczka?
– Proszę o przebaczenie, komisarzu, już migusiem zaraz po nią się pojawią ci z administracji. Przysłali nam siedem paczek z formularzami i papierem firmowym.
Skąd ministerstwo bierze pieniądze na powiększanie tej pieprzonej biurokracji, a nie ma kasy na paliwo do radiowozów?
– Jest Fazio?
– Tak.
– Przyślij go do mnie.
Fazio zaraz po wejściu zaczął się tłumaczyć.
– Komisarzu, nie miałem dotąd nawet chwili, żeby zająć się tym Arnonem.
– Coś ci chciałem powiedzieć, siadaj. Przez przypadek odkryłem, że jedna z ulic, którą jeżdżę do Enza na obiad, nazywa się Pisacane. Rzuciłem na nią okiem.
Fazio spojrzał na niego pytająco.
– Po sile wybuchu i dziurze w żaluzji wywnioskowałem, że bombę umieszczono z prawej strony magazynu. Tak było?
– Dokładnie.
– Innymi słowy, blisko numeru dwadzieścia sześć, czyli wejścia do budynku, zgadzasz się ze mną?
– Tak.
– To posłuchaj, o czym pomyślałem. Jeśli jakiś lokator, wychodząc wcześnie rano, wpada na taki karton, to co robi?
– Przesuwa nogą – powiedział Fazio.
I zaraz potem krzyknął:
– No, kurwa, rzeczywiście!
– Właśnie, być może bomba nie miała być ostrzeżeniem dla Arnonego, ale dla kogoś z tego budynku.
– Masz rację. A to oznacza, że sprawy się mocno komplikują.
– Chcesz, żebym porozmawiał o tym z Augellem?
Fazio skrzywił się.
– Wolałbym zająć się tym z Gallem…
– Zgoda – powiedział Montalbano.
Pół godziny później pojawił się Augello.
– Masz chwilę?
– Ile tylko chcesz, Mimì.
– Zastanawiałem się nad tym, co Fazio mówił rano na temat tej bomby. To rzeczywiście jakieś dziwne. No i tak myślałem, dlaczego podłożono ją z prawej strony magazynu, a nie na samym środku. Obok stoi trzypiętrowy budynek. No to sobie myślę: a może ta bomba leżała przed wejściem, a jakiś lokator przesunął ją, nie wiedząc nawet, co jest w środku?
Komisarz rozpłynął się w zachwycie.
– Ty wiesz, to rewelacyjny pomysł, Mimì. Moje gratulacje, zaraz powiem Faziowi, żeby wypytał lokatorów.
Augello wstał i wrócił zadowolony do swojego pokoju.
Po co było go rozczarowywać? Młody skaut z drużyny świstaków Montalbano Salvo zrobił już dzisiaj jeden dobry uczynek.
2
Przejeżdżając po pracy obok domu Lombardich, komisarz od razu zauważył, że nie było już jej auta, a przez otwarte okno oświetlonej sypialni widać było panią Lombardo stojącą przed otwartą szafą.
Kiedy tylko wszedł do domu, nie zdążył nic zrobić, bo ogarnęła go nagła wątpliwość. Jak miał się zachować wobec sąsiadki? Francischino na pewno jej powiedział, że ktoś uszkodził silnik, a on, jako komisarz, miał czy nie miał obowiązku włączyć się w sprawę, ofiarując pomoc w odkryciu sprawcy i chroniąc sąsiadkę przed ewentualnymi zdarzeniami w przyszłości? Ona mogła takiego wsparcia od niego oczekiwać. A może, skoro nikt nie zgłosił zajścia, powinien siedzieć cicho?
A jeśli sąsiadka nie miała jeszcze czasu, żeby to zgłosić na policję?
Kiedy usiłował znaleźć odpowiedź, naszła go jeszcze jedna wątpliwość, tym razem natury ściśle osobistej. Jeśli pani Liliana, piękna kobieta, byłaby zezowatym straszydłem z krzywymi nogami, to czy on zachowałby się tak samo?
Głęboko na siebie obrażony za to, że w ogóle taka myśl mogła mu przyjść do głowy, komisarz natychmiast odpowiedział twierdząco. Tak, zachowałby się dokładnie tak samo.
To go przekonało, żeby niezwłocznie zadzwonić do furtki państwa Lombardich.
Poszedł, bo mieszkali tuż obok.
Panią Lilianę chyba bardzo ucieszył jego widok. Niby tyle się zawsze mówi, że Piemontczycy są fałszywi, ona jednak wcale na taką nie wyglądała.
– Proszę wejść! Pójdę przodem.
Miała na sobie cienką sukienkę, bardzo krótką i niezwykle obcisłą. Wyglądała jak namalowana na jej skórze. Montalbano szedł jak robot, całkowicie zahipnotyzowany kołyszącym się krokiem gospodyni. Zdawało się, że to kolejne ciało do kontemplacji, obok tych niebieskich, opiewanych przez poetów.
– Usiądziemy na werandzie?
– Chętnie.
Weranda była taka sama jak jego, z wyjątkiem stołu i krzeseł, u Lombardich bardziej nowoczesnych i eleganckich.
– Napije się pan czegoś?
– Nie, proszę sobie nie robić kłopotu.
– Mam świetną wódkę, komisarzu. Ale jeśli pan jeszcze nie jadł kolacji…
– Dziękuję, w tym upale coś zimnego dobrze mi zrobi.
– Już przynoszę.
Wróciła z wódką w kubełku z lodem, dwoma kieliszkami na wysokich nóżkach i popielniczką.
– Też się napiję odrobinę, żeby dotrzymać panu towarzystwa. Jeśli chce pan zapalić…
Z wnętrza domu rozległ się dzwonek komórki.
– Boże, zaraz zwariuję! Przepraszam na chwilę, proszę sobie nalać.
Weszła do środka i rozmawiała chyba z pokoju położonego najgłębiej domu, może sypialni, i to przy zamkniętych drzwiach, bo do uszu komisarza nie dobiegł nawet najlżejszy dźwięk.
Pani Lombardo wróciła czerwona na twarzy i zdyszana. Ten oddech zresztą wywoływał ruch jej innych ciał niebieskich, co było widoczne, jako że nie miała stanika. Musiała z kimś bardzo zażarcie dyskutować.
– Przepraszam, to dzwonił Adriano, mój mąż, jakieś tam problemy. Ale pan się jeszcze nie napił! Już nalewam.
Wlała wódki na dwa palce do kieliszka, który podała komisarzowi, do swojego zaś dość dużą porcję. Wypiła jednym haustem.
No nieźle, miała wypić odrobinę!
– Czemu zawdzięczam tę miłą wizytę?
– Nie wiem, czy mechanik powiedział już pani…
– Że naprawa silnika długo potrwa? Tak, poprosiłam, żeby odholował auto do warsztatu. Będzie mi teraz ciężko jeździć codziennie rano do Montelusy. Niby są autobusy, ale kursują o takich porach…
– Ja jeżdżę do biura rano koło ósmej. Jeśli chce pani skorzystać, przynajmniej rano…
– Dziękuję, chętnie. Jutro będę gotowa na czas.
Montalbano