Czarna Kompania. Glen Cook

Czarna Kompania - Glen  Cook


Скачать книгу
był zmęczony, podekscytowany i przestraszony, na granicy załamania nerwowego. Tak jak wszyscy.

      – Proszę być rozsądnym – ciągnął Kapitan. – Sytuacja w Berylu jest beznadziejna. Na ulicach panuje chaos. Wszelkie próby przywrócenia porządku skazane są na niepowodzenie. Lekarstwo stało się chorobą.

      To mi się spodobało. Miałem już dość Berylu.

      Syndyk skurczył się nagle.

      – Są jeszcze forwalaki. I ten sęp z północy, który czeka przy wyspie.

      Tam-Tam wyrwał się z półsnu.

      – Przy wyspie, powiadasz?

      – Czeka, aż zacznę go błagać.

      – To ciekawe. – Mały czarodziej ponownie zapadł w odrętwienie.

      Kapitan i Syndyk zaczęli się sprzeczać o warunki naszego kontraktu. Przedstawiłem im naszą kopię. Syndyk usiłował naciągnąć interpretację poszczególnych punktów, powtarzając: „Tak, ale”. Najwyraźniej miał ochotę walczyć, gdyby legat spróbował wywrzeć nacisk.

      Elmo zaczął chrapać. Kapitan kazał nam odejść i wznowił dyskusję z naszym pracodawcą.

      Mam wrażenie, że siedem godzin snu można uznać za wystarczającą dawkę. Nie udusiłem Tam-Tama, kiedy mnie obudził, zrzędziłem jednak i narzekałem, aż zagroził, że zamieni mnie w osła ryczącego u Bram Świtu. Dopiero później, gdy już się ubrałem i dołączyliśmy do dwunastki innych, zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co się dzieje.

      – Idziemy obejrzeć grobowiec – wyjaśnił Tam-Tam.

      – Co?

      Czasami rankiem nie jestem zbyt bystry.

      – Idziemy na Wzgórze Cmentarne, żeby rzucić okiem na grobowiec forwalaków.

      – Zaczekaj chwilkę…

      – Masz cykora? Zawsze mi się zdawało, żeś tchórz, Konował.

      – O czym gadasz?

      – Nie przejmuj się. Będziesz miał przy sobie trzech czołowych czarodziejów, którzy pójdą tam tylko po to, żeby pilnować twego dupska. Jednooki też by poszedł, ale Kapitan chciał, żeby był pod ręką.

      – Chcę wiedzieć, po co to robimy.

      – Żeby sprawdzić, czy te wampiry rzeczywiście istnieją. Może to fałszywka z tego widmowego statku.

      – Niezła sztuczka. Może sami powinniśmy o tym pomyśleć. Wizja powrotu forwalaków dokonała tego, czego nie zdołały osiągnąć siły zbrojne: uspokoiło zamieszki.

      Tam-Tam skinął głową. Przeciągnął palcami po bębenku, od którego pochodziło jego imię. Zapamiętałem tę myśl. Tam-Tam jest jeszcze gorszy od swego brata, jeśli chodzi o umiejętność przyznania się do słabości.

      Miasto było równie spokojne jak stare pole bitwy. Podobnie też jak pole bitwy pełne było smrodu, much, padlinożerców oraz trupów. Jedynym dźwiękiem był stukot naszych butów. Raz usłyszeliśmy też żałobne wycie smutnego psa stojącego na straży nad swym powalonym panem.

      – Cena porządku – mruknąłem. Spróbowałem odpędzić psa, ale nie chciał się ruszyć.

      – Koszty chaosu – sprzeciwił się Tam-Tam. Uderzył w swój bęben. – To nie jest to samo, Konował.

      Wzgórze Cmentarne jest wyższe od wzniesienia, na którym stoi Bastion. Z Górnej Klauzury, gdzie znajdują się mauzolea bogaczy, dostrzegłem statek z północy.

      – Po prostu stoi sobie i czeka – stwierdził Tam-Tam. – Tak jak mówił Syndyk.

      – Dlaczego zwyczajnie nie wpłyną? Kto mógłby ich powstrzymać?

      Tam-Tam wzruszył ramionami. Nikt inny nie wyraził zdania na ten temat.

      Wreszcie dotarliśmy do sławetnego grobowca. Jego wygląd zdawał się potwierdzać to, co mówiły plotki i legendy. Był naprawdę bardzo stary. Nie było wątpliwości, że uderzył w niego piorun. Był też naznaczony śladami narzędzi. Jedne z grubych, dębowych drzwi rozbito. W promieniu dziesięciu metrów leżały rozsypane drzazgi i większe kawałki.

      Goblin, Tam-Tam i Milczek udali się na naradę. Ktoś rzucił uwagę, że wszyscy razem mają może na spółkę cały mózg. Następnie Goblin i Milczek zajęli miejsca po bokach drzwi, w odległości kilku kroków od nich, Tam-Tam zaś stanął naprzeciw nich. Pokręcił się w kółko jak byk przygotowujący się do szarży, znalazł odpowiednie miejsce i przykucnął z rękami wyciągniętymi dziwacznie, jakby parodiował mistrza sztuki walki.

      – Może byście, głąby, otworzyli drzwi – warknął. – Idioci. Że też musiałem przyprowadzić idiotów. – Bam-bam na bębenku. – Stoją sobie z paluchami w nosach.

      Dwóch z nas złapało za zniszczone drzwi i pociągnęło mocno. Były zbyt powyginane, by ustąpić. Tam-Tam uderzył w bębenek, wydał straszliwy okrzyk i wpadł do środka. Goblin podskoczył do drzwi tuż za nim. Również Milczek prześliznął się błyskawicznie.

      Gdy Tam-Tam znalazł się wewnątrz, pisnął jak szczur i zaczął kichać. Wytoczył się na zewnątrz z załzawionymi oczyma. Pocierał mocno nos obiema dłońmi.

      – To nie żadna sztuczka – powiedział. Jego głos brzmiał tak, jakby właściciel był ciężko przeziębiony. Hebanowa skóra poszarzała.

      – Co masz na myśli? – zapytałem.

      Wskazał kciukiem w stronę grobowca. Goblin i Milczek byli już w środku. Zaczęli kichać.

      Podkradłem się do drzwi i zajrzałem do środka. Nie widziałem nic poza gęstym kurzem. Wszedłem do grobowca. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności.

      Wszędzie wokół leżały kości. Kości w stosach i stertach, poukładane równo przez coś chorego na umyśle. Były to niezwykłe kości, podobne do ludzkich, lecz o proporcjach dziwacznych dla mojego lekarskiego oka. Musiało tu być kiedyś z pięćdziesiąt ciał. Nieźle ich tu wtedy poupychali. Były to z pewnością forwalaki, ponieważ w Berylu chowa się zbrodniarzy bez kremacji.

      Znajdowały się tam też świeże zwłoki. Zanim zacząłem kichać, doliczyłem się siedmiu zabitych żołnierzy. Mieli na sobie barwy zbuntowanej kohorty.

      Wyciągnąłem zwłoki na zewnątrz, upuściłem je, zatoczyłem się kilka kroków i zwymiotowałem głośno. Gdy odzyskałem panowanie nad sobą, przystąpiłem do oględzin zdobyczy.

      Pozostali stali w pobliżu z pozieleniałymi twarzami.

      – To nie widmo to zrobiło – stwierdził Goblin.

      Tam-Tam pokiwał głową. Był najbardziej poruszony ze wszystkich. Bardziej niż wymagała tego sytuacja, pomyślałem.

      Milczek zabrał się do roboty. Zdołał jakoś wyczarować lekki, orzeźwiający wiaterek, który wpadł jak panienka przez drzwi mauzoleum i wypadł na zewnątrz ze spódniczką obciążoną kurzem i wonią śmierci.

      – Nic ci nie jest? – zapytałem Tam-Tama.

      Przyjrzał się mojej apteczce i odprawił mnie machnięciem ręki.

      – W porządku. Przypomniałem sobie coś tylko.

      Dałem mu minutę, po czym zacząłem się dopytywać.

      – Przypomniałeś?

      – Byliśmy wtedy chłopcami, Jednooki i ja. Sprzedali nas właśnie N’Gamo, żebyśmy zostali jego uczniami. Z wioski leżącej na wzgórzach nadszedł posłaniec.

      Przyklęknął


Скачать книгу