Czarna Kompania. Glen Cook

Czarna Kompania - Glen  Cook


Скачать книгу
Większość naszych ludzi nie chce rozmawiać o swej przeszłości. Czego innego można oczekiwać po kompanii łotrzyków, których łączy chwila obecna oraz tradycja wspólnej walki przeciw całemu światu?

      – Nie jest za duży, jeśli utrzymuje go w całości sztuka czarnoksięska – sprzeciwił się Tam-Tam. Drżał cały. Wygrywał na swym bębenku przypadkowe, nerwowe rytmy. Obaj z Jednookim nie znosili wody.

      No proszę. Tajemniczy czarnoksiężnik z północy. Statek tak czarny jak dno piekieł. Nerwy zaczynały mi puszczać.

      Załoga zrzuciła drabinkę sznurową. Porucznik wdrapał się po niej. Statek zrobił na nim wrażenie.

      Nie jestem marynarzem, ale dostrzegłem, że statek ma reje zbrasowane i jest w pełnym rynsztunku. Młodszy oficer wybrał Tam-Tama, Milczka i mnie. Poprosił, żebyśmy mu towarzyszyli. Poprowadził nas w dół schodami, a potem przez korytarze w stronę rufy. Nie odezwał się ani słowem.

      Emisariusz z północy siedział po turecku wśród ozdobnych poduszek, w kabinie godnej wschodniego potentata, z otwartymi oknami wychodzącymi na rufę. Wytrzeszczyłem oczy. W spojrzeniu Tam-Tama zatlił się ogień chciwości. Emisariusz roześmiał się.

      Ten śmiech wywołał szok. Cienki chichot bardziej odpowiedni dla jakiejś piętnastoletniej madonny z nocnej tawerny niż dla człowieka potężniejszego od królów.

      – Przepraszam – odezwał się, zasłaniając ręką w eleganckim geście miejsce, gdzie byłyby usta, gdyby nie czarny morion. Po chwili dodał: – Usiądźcie.

      Mimo woli wybałuszyłem oczy. Obie uwagi wypowiedział wyraźnie odmiennym głosem. Czyżby pod tym hełmem zasiadał jakiś komitet? Tam-Tam przełknął ślinę. Milczek, jak to Milczek, siedział sobie po prostu. Podążyłem za jego przykładem. Starałem się nie obrazić gospodarza swym pełnym strachu i ciekawości spojrzeniem.

      Tam-Tam nie był tego dnia najlepszym dyplomatą.

      – Syndyk długo się nie utrzyma – wygarnął prosto z mostu. – Chcieliśmy się dogadać…

      Milczek dźgnął go palcem u nogi w udo.

      – To ma być nasz śmiały książę złodziei? – mruknąłem. – Nasz człowiek o żelaznych nerwach?

      Legat zachichotał.

      – Ty jesteś lekarzem? Konował? Wybacz mu. On wie, kim jestem.

      Potwornie zimny strach objął mnie swymi mrocznymi skrzydłami. Pot zwilżył mi skronie. Nie miało to nic wspólnego z upałem. Przez okna wpadała zimna morska bryza. Ludzie w Berylu byliby gotowi zabić za taki wiatr.

      – Nie ma powodu bać się mnie. Wysłano mnie z propozycją zawarcia sojuszu korzystnego zarówno dla Berylu, jak i dla mojego ludu. Nadal jestem przekonany, że można osiągnąć porozumienie, choć nie z obecnym autokratą. Stoicie wobec takiego samego problemu jak ja, lecz wasz kontrakt ogranicza wam pole manewru.

      – Wie o wszystkim. Nie ma co gadać – wychrypiał Tam-Tam. Uderzył w bębenek, lecz jego fetysz mu nie pomógł. Zatkało go.

      – Syndyk nie jest nieśmiertelny – zauważył emisariusz. – Nawet jeśli wy go strzeżecie.

      Tam-Tam dokumentnie zapomniał języka w gębie. Wysłannik spojrzał na mnie. Wzruszyłem ramionami.

      – Załóżmy, że zgon Syndyka nastąpi w chwili, gdy wasza kompania będzie bronić Bastionu przed tłuszczą.

      – Idealne wyjście – odparłem. – Ale to nie załatwia sprawy naszego późniejszego bezpieczeństwa.

      – Odpędzicie tłuszczę, a potem stwierdzicie fakt śmierci. W ten sposób utracicie pracę i będziecie mogli opuścić Beryl.

      – I dokąd się udać? Uciec naszym wrogom? Jak? Miejskie Kohorty będą nas ścigać.

      – Powiedzcie waszemu Kapitanowi, że jeśli po odkryciu zgonu Syndyka otrzymam pisemną prośbę o mediację w sprawie sukcesji, moi żołnierze zastąpią was w Bastionie. Opuścicie wtedy Beryl i rozbijecie obóz na Słupie Udręki.

      Słup Udręki to przylądek w kształcie grotu strzały, podziurawiony niezliczonymi małymi jaskiniami. Wysuwa się on w morze w odległości dnia marszu na wschód od Berylu. Stoi tam latarnia morska będąca wieżą strażniczą. Nazwa wywodzi się od jęku wydawanego przez wiatr przy przechodzeniu przez jaskinie.

      – To cholerna pułapka. Te śmierdzące pedały po prostu zaczną nas oblegać i będą czekać z chichotem, aż się pozjadamy.

      – Łodzie łatwo się prześlizną, by was stamtąd zabrać.

      Dzyń-dzyń. W moim mózgu rozległ się dzwonek alarmowy. Ten sukinsyn chciał nas wpuścić w kanał.

      – Po co, u diabła, miałbyś to zrobić?

      – Wasza kompania będzie bezrobotna. Z chęcią zawrę z wami kontrakt. Na północy potrzeba dobrych żołnierzy.

      Dzyń-dzyń. Dzwonek nie przestawał dźwięczeć. Chciał nas zaangażować? Po co?

      Coś mi powiedziało, że to nie jest odpowiedni moment, by o to pytać. Zmieniłem temat.

      – A co z forwalaką?

      Oni czekają tu, to ty skręcaj tam.

      – Tym świństwem, które wylazło z krypty? – wysłannik odezwał się głosem kobiety z marzeń mówiącej: „No chodź”. – Może dla niego też znajdę robotę.

      – Zdołasz nad nim zapanować?

      – Gdy tylko spełni swoje zadanie.

      Pomyślałem o piorunie, który unicestwił czar więżący na płycie od tysiąclecia opierającej się wszystkim manipulacjom. Jestem pewien, że moja twarz nie zdradzała moich myśli. Mimo to emisariusz zachichotał.

      – Może tak, lekarzu, a może nie. Interesująca zagadka, prawda? Wracajcie do waszego Kapitana i zdecydujcie się, szybko. Wasi wrogowie są gotowi do działania.

      Wykonał gest nakazujący nam odejść.

      – Po prostu dostarcz tę skrzynkę! – warknął Kapitan do Cukierka. – I wracaj tutaj.

      Cukierek zabrał skrzynkę kurierską i wyszedł.

      – Ktoś ma jeszcze coś do powiedzenia, sukinsyny? Mieliście szansę, by się mnie pozbyć, i zmarnowaliście ją.

      Nastrój był gorący. Kapitan przedstawił legatowi kontrpropozycję. W zamian zaoferowano mu wsparcie na wypadek śmierci Syndyka. Cukierek miał zanieść wysłannikowi odpowiedź Kapitana.

      – Nie wiesz, co robisz – mruknął Tam-Tam. – Nie wiesz, u kogo się zaciągasz.

      – Oświeć mnie więc. Nie? Konował, jak sytuacja na zewnątrz? Wysłano mnie na zwiady do miasta.

      – Faktycznie panuje zaraza, ale niepodobna do żadnej, którą widziałem. Na pewno forwalaka jest rozsadnikiem.

      Kapitan spojrzał na mnie z ukosa.

      – To takie lekarskie określenie. Rozsadnik roznosi zarazę. Wybucha ona wokół miejsc, gdzie padły ofiary.

      – Tam-Tam? Ty znasz to bydlę – warknął Kapitan.

      – Nigdy nie słyszałem, żeby roznosiły chorobę. Nikt z naszych, którzy weszli do grobowca, nie zachorował.

      – Roznosiciel jest nieważny – wtrąciłem się. – Liczy się zaraza. Nie przestanie się szerzyć, jeśli nie zaczną palić zwłok.

      – Do Bastionu się nie przedostała – zauważył Kapitan. – To dobra wiadomość. Ustały dezercje z regularnego garnizonu.

      – W Jęku


Скачать книгу