To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński

To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński


Скачать книгу
znaleźć czas na cokolwiek, co nie jest projektowaniem – wspominam o tym w kontekście stosunkowo późno podjętej decyzji o założeniu rodziny.

      W poprzednim związku nigdy nie myśleliśmy na serio, żeby postarać się o dziecko. Byliśmy zapatrzeni w pracę. Znajdowaliśmy się w otoczeniu ludzi w wieku trzydziestu–trzydziestu pięciu lat – wszystko to mówiło, że zawsze będzie czas. A tak naprawdę tego czasu nie ma wcale tak dużo. Nie wiem jednak, czy w tamtym okresie byłbym dobrym rodzicem. Czy umiałbym zrezygnować z pełnego poświęcenia się pracy na rzecz starania się, aby być najlepszym tatą.

      Przestawiłeś już akcenty między życiem zawodowym a rodzinnym?

      Staram się, żeby się udawało. Oczywiście są terminy, których nie da się przeskoczyć i niekiedy muszę pracować w nocy, ale wtedy Agata mnie odciąża przy Janinie. Doszliśmy do konsensusu. Oboje mamy wolne zawody, więc możemy sobie w miarę zaplanować opiekę nad córką. Idzie się dogadać, jak ludzie chcą się dogadać.

      Patrzyłeś wcześniej na siebie jako na tytana pracy?

      Nadal jestem pracoholikiem, przez co nie umiem odpuścić pewnych rzeczy. Nie potrafię działać na zasadzie: zrobione, zapomniane, następne. Każdym kolejnym projektem chcę przeskakiwać ten, który powstał jako poprzedni. To potrafi generować problemy, ale sądzę, że nauczyłem się już asertywności we współpracy z innymi osobami, przez co wiem, jak rozdzielać wybrane zadania. Wreszcie umiem delegować polecenia, co kiedyś nie przychodziło mi łatwo, bo nie umiałem dzielić się swoją pracą. Wiedziałem, że jak ja czegoś nie zrobię, to nikt tego nie zrobi. A już na pewno nie zrobi tego lepiej.

      Wspomniałeś kiedyś, że jak ktoś cię pozna jako Forina, to znika Grzegorz. Stajesz się postacią kryjącą się pod pseudonimem.

      Staram się oddzielać pracę od wizerunku i wolę, żeby patrzono na mnie przez pryzmat tego, jakim jestem człowiekiem, niż przez to, co zrobiłem. Dorobek zawsze ciąży. To podejście po części wyniosłem z graffiti – w tym środowisku przed laty ludzie znali się z ksywek, a nie z imion. Teraz jednak nie przedstawiam się nikomu jako Forin. Wolę jako Grzegorz.

      Jadąc do ciebie, zastanawiałem się, czy gdyby twoje studio nie nazywało się Forin Studio, tylko – dajmy na to – Grzegorz Piwnicki Studio, coś by to zmieniło?

      Bardzo dużo. Przez wiele lat miałem studio, które nazywało się Projektowanie.Org*, i – patrząc na to pod kątem komercyjnym, bo wykonuje się pracę po to, żeby mieć z niej zarobek – dopiero po zmianie nazwy w 2013 roku na Forin Studio zaczęło ono zwyżkować.

      Jakie były początki Projektowanie.Org*?

      Założyłem je wspólnie z przyjacielem Szymonem Lesiszem w 2002 roku. Robiliśmy przede wszystkim strony internetowe. Prawdę mówiąc – żaden interes. Wtedy jednak nie patrzyłem na to w ten sposób. Studio trzymało się dość długo, ale ostatni okres był już agonią. Głupota. Nie mieliśmy biznesplanu, brakowało profesjonalnego podejścia, założeń, jakie są finansowe plany na rok do przodu i co przynosi nam największe profity… Działaliśmy od projektu do projektu. Nie byliśmy też odpowiednio sprofilowani. Mydło i powidło. Teraz już wiem, że tak interesu się nie prowadzi.

      Poza tym strony internetowe trzeba lubić robić. Ja nie lubię.

      Lubisz za to projektować okładki płyt. Od 2000 roku do momentu, w którym rozmawiamy, zrobiłeś ich około stu osiemdziesięciu. Średnio dziesięć na rok. Nie jest to twoja jedyna aktywność zawodowa, ale większość odbiorców kojarzy cię jednak z okładek.

      Jasne. Okładki, które zrobiłem, są zapalnikiem do tworzenia innych projektów. To kawał mojego życia zawodowego i identyfikuję się z nimi – tym bardziej, że od zawsze zależało mi na promowaniu zawodu projektanta okładek. Uważam, że przez blisko dwadzieścia lat w branży udało mi się wprowadzić kilka zmian na lepsze – wystarczy porównać dawne wydania płyt z obecnymi. Dziesięć lat temu większość płyt była wydawana w plastikowych opakowaniach, a dziś wydawnictwa przybierają niemal dowolną formę. Są konkursy – tak państwowe, jak i niezależne – na najlepsze okładki. Jeszcze niedawno nikt o tym nawet nie myślał.

      W tych konkursach zresztą rokrocznie zajmujesz wysokie miejsca; nieraz nawet je wygrywałeś. Robi to na tobie wrażenie, łechce ego…?

      Nie. Może kilka lat temu tak było, kiedy miałem bardziej rozbuchane ego i postawę w stylu „co to nie ja”, ale teraz uważam, że nie jest to do niczego potrzebne. Niczego nie buduje, nie daje kopniaka do kolejnych wyzwań, a wręcz hamuje, bo człowiek zamyka się w swoim pomyśle na siebie. Pod względem rozwoju artystycznego o wiele więcej osiągnąłem przez ostatnich kilka lat niż przez wcześniejszych kilkanaście. Nagrody oczywiście są fajne, ale mimo to na ścianie w domu mam powieszone tylko cztery z osiemnastu Złotych i Platynowych Płyt, które otrzymałem. Kryją się za rogiem, nie są specjalnie wyeksponowane. Wyróżnienia nie wpływają na moje życie – pomijając fakt, że dzięki nim zdobywam kolejne zlecenia i mogę coraz więcej zarabiać.

      Była przed chwilą mowa o wydawnictwach, które mogą przybierać w zasadzie dowolne formy – przyszło mi teraz na myśl zaprojektowane przez ciebie opakowanie płyty „Dalekie zbliżenia” Weny.

      Jako pierwszy zastosowałem w nim wykrojnik krzyżowy. Wymyśliłem to opakowanie, narysowałem na kartce i oddałem do drukarni z pytaniem, czy są w stanie coś takiego wykonać. Potem się okazało, że ten wykrojnik wszedł do powszechnego obiegu. Większość opakowań, które proponowałem drukarni, są teraz w ich ofercie. Oczywiście są one odpowiednio dopracowane, ale powstały na bazie moich szkiców. Prawnik, z którym dziś współpracuję, dziwi się, że nie opatentowałem tych wzorów. Kiedyś o to nie dbałem.

      Przez lata otwierałem umysły ludziom w tłoczniach i drukarniach, przekonując, że płyty nie muszą być wydawane wyłącznie w plastikowych pudełkach. Też dzięki temu płyty są dziś inaczej prezentowane w Empikach – albumy Ostrego, które zaprojektowałem, nie mieściły się na dawnych półkach. Pierwszym większym od standardowego wydaniem, jakie przygotowałem dla Adama, było „Tylko dla dorosłych”. Regularne wydanie wyglądało jak kolekcjonerskie. Myślę, że od tego momentu – to był 2010 rok – zaczęła się rewolucja wydawnicza.

      „Podczas gdy często spotyka się dwa wydania tej samej płyty: normalne i premium, ja zaproponowałem Adamowi [O.S.T.R.], żeby jego opakowania zawsze były premium plus w podstawie, a kosztowały tyle, co wydania normalne” – mówiłeś kiedyś w jednym z wywiadów.

      To jest też efekt dialogu z wytwórnią. Jeśli w Asfalt Records uważają, że Ostry jest królem rapu w Polsce, to król musi mieć królewski wizerunek. Ja pracuję z Adamem nad jego wizerunkiem od płyty „Ja tu tylko sprzątam”, czyli od 2008 roku. Zauważ, że raperzy nie są już kojarzeni jako osoby, które siedzą na trzepaku i strzelają kozami z nosa. Dziś to postaci, z którymi można zrobić wielką kampanię promocyjną, wyświetlić się przy nich i ogrzać w ich świetle. Artyści rapowi zaczęli więcej zarabiać. Wygląd i wydanie ich płyt również miały wpływ na to, jak są obecnie postrzegani. Za właściwym projektem opakowania idzie pożądany wizerunek – nieważne, czy to mleko, batoniki czy płyty CD.

      Pozostając dalej przy Ostrym – w 2006 roku powiedziałeś, że bardzo chciałbyś stworzyć okładkę lub logo dla Włodiego, WWO czy Ostrego właśnie. Dwa lata później zacząłeś już regularną współpracę z łódzkim raperem. Jak do tego doszło?

      Pierwszym zleceniem, jakie dostałem od Tytusa, czyli właściciela Asfalt Records, było złożenie okładki płyty „Absurd i nonsens” Łony i Webbera, do której front zrobił pan Marek Raczkowski. Zakolegowaliśmy się z Tytusem – pomogłem mu znaleźć siedzibę biura


Скачать книгу