Miasto luster. Justin Cronin
była prawda; kwiatów nigdy nie brakowało. Gdy tylko Amy posadziła wszystkie niecierpki ze skrzynki, przy bramie pojawiała się nowa. To samo dotyczyło herbaty: w jednej chwili stół był pusty, a w następnej czekały na nim dwie zroszone szklanki. Amy nie miała pojęcia, jaka niewidzialna agencja dostarcza te rzeczy. Takie już było to miejsce, rządzone szczególną logiką. Codziennie, o każdej porze roku.
Zdjęła rękawice i przeszła po trawniku, żeby usiąść naprzeciwko Cartera. Wciąż czuła w ustach tłusty smak krwi. Napiła się herbaty, żeby go spłukać.
– To dobrze robi dla utrzymania siły, panno Amy – powiedział Carter. – Głodzenie się nie ma sensu.
– Po prostu… mi nie smakuje. – Popatrzyła na Cartera, który wciąż wachlował się kapeluszem. – Znów chciałam go zabić.
– Lucius dobrze zna sytuację. Wątpię, żeby brał to do siebie.
– Nie w tym rzecz, Anthony. Muszę nauczyć się kontrolować, jak ty.
Carter ściągnął brwi. Był człowiekiem o oszczędnych gestach i mimice, który odzywał się po pełnych zadumy pauzach.
– Zbyt wiele od siebie wymagasz. Trzy lata to za mało, żeby się przyzwyczaić. Wciąż jesteś dzieckiem, jeśli chodzi o to, czym jesteśmy.
– Nie czuję się jak dziecko.
– A jak się czujesz?
– Jak potwór.
Powiedziała to zbyt ostro i zawstydzona, odwróciła wzrok. Po karmieniu zawsze ogarniały ją wątpliwości. Jakże dziwne było to wszystko: ciałem przebywała w ładowni statku, a umysłem żyła tutaj, z Carterem, wśród roślin i kwiatów. Te dwa światy stykały się tylko wtedy, gdy Lucius przynosił krew, i ten kontrast ją dezorientował. Carter wyjaśnił, że to miejsce nie jest dla nich dwojga niczym wyjątkowym; tylko że oni je widzieli, w przeciwieństwie do innych ludzi. Istniał jeden namacalny świat, świat ciała, krwi i kości, ale był też drugi – głębsza rzeczywistość, którą zwyczajni ludzie mogli widywać tylko przelotnie, jeśli w ogóle. Świat dusz, żywych i martwych, świat, w którym czas i przestrzeń, wspomnienia i pragnienia istniały w stanie czysto płynnym, jak w snach.
Amy wiedziała, że tak jest. Miała wrażenie, że wiedziała o tym od zawsze – że już jako mała dziewczynka, stuprocentowo ludzka dziewczynka, wyczuwała istnienie tego drugiego królestwa, tego świata poza światem, jak go nazywała. Przypuszczała, że wiele dzieci miało podobne odczucia. Czym było dzieciństwo, jeśli nie przechodzeniem ze światła w mrok, powolnym tonięciem duszy w oceanie zwyczajności? W czasie pobytu w ładowni Chevron Marinera znaczna część przeszłości stała się dla niej jasna jak na dłoni. Żywe wspomnienia wracały krok po kroku, zbliżając się na miękkich stopach pamięci, aż wydarzenia sprzed wieków wydały się niedawne. Wspominała dawne czasy niewinności, nazywane przez nią w myślach „przed” – przed Lacey i Wolgastem, przed projektem Noe, przed szczytem góry w Oregonie, gdzie urządzili sobie dom, przed jej samotnymi długimi wędrówkami w bezludnym świecie, gdzie miała tylko wiroli do towarzystwa i gdzie przemawiały do niej zwierzęta. Większe zwierzęta, jak psy, ale również mniejsze, na które nikt nie zwracał uwagi – ptaki, a nawet owady. W owym czasie nic o tym nie myślała – po prostu było, jak było. Nie trapiło jej, że nikt inny ich nie słyszy. Uważała za część porządku świata to, że zwierzęta mówią tylko do niej, że zawsze zwracają się po imieniu, jakby byli starymi przyjaciółmi, i opowiadają jej o swoim życiu. Była szczęśliwa, że zasługuje na wyjątkowy dar w postaci ich uwagi, podczas gdy tak wiele innych rzeczy w życiu zdawało się nie mieć sensu: rozchwiane emocje matki i jej długie nieobecności, przenoszenie się z miejsca na miejsce, nieznajomi, którzy przychodzili i odchodzili bez widocznego celu.
Wszystko to trwało bez żadnych następstw do dnia, kiedy Lacey zabrała ją do zoo. W owym czasie Amy jeszcze niezupełnie rozumiała, że matka ją porzuciła – że już nigdy więcej jej nie zobaczy – i ucieszyło ją zaproszenie. Słyszała o ogrodach zoologicznych, ale dotąd w żadnym nie była. Gdy weszła na jego teren, powitał ją gwar zwierząt. Stanowił znajomą pociechę po burzliwych wypadkach poprzedniego dnia, kiedy matka nagle odeszła, zostawiając ją u sióstr, które były wprawdzie miłe, ale trochę sztywne, jakby recytowały życzliwe słowa z kartki z instrukcjami. Rozpierana energią, puściła rękę Lacey i pobiegła do wybiegu niedźwiedzi polarnych. Trzy wygrzewały się w słońcu, czwarty pływał pod wodą. Jakże były wspaniałe, jakie zdumiewające! Nawet teraz, wiele lat później, wspominała je z przyjemnością, ich cudowne białe futro, wielkie muskularne ciała i pełne wyrazu pyski, które zdawały się zawierać całą mądrość wszechświata. Gdy podeszła do szyby, ten, który znajdował się w wodzie, podpłynął do Amy. Chociaż wiedziała, że rozmowy ze stworzeniami naturalnego świata lepiej prowadzić na osobności, z podekscytowania nie mogła się pohamować. Nagle zrobiło jej się przykro, że takie dostojne zwierzę jest zmuszone do życia w więzieniu, do wygrzewania się na sztucznych skałach i znoszenia gapiących się ludzi, którzy nie potrafią go docenić.
– Jak masz na imię? – zapytała niedźwiedzia. – Ja jestem Amy.
Odpowiedź była zlepkiem niedających się pogodzić spółgłosek, podobnie jak uprzejmie podane imiona jego towarzyszy. Czy to się działo naprawdę? Może ona, mała dziewczynka, po prostu sobie to wyobraziła? Ale nie, Amy była głęboko przekonana, że wszystko wydarzyło się dokładnie tak, jak pamiętała. Gdy stała przed szybą, podeszła do niej Lacey z głęboko zatroskaną miną.
– Uważaj, Amy – przestrzegła ją. – Nie tak blisko.
Chcąc uśmierzyć jej niepokój i ponieważ w tej kobiecie mówiącej z melodyjnym akcentem wyczuwała otwartość na nadzwyczajne zjawiska – przecież to ona wpadła na pomysł wycieczki do zoo – Amy postanowiła wyjaśnić sytuację najprościej, jak umiała.
– Ma niedźwiedzie imię – powiedziała. – Nie umiem go wymówić.
Lacey uniosła brwi.
– Niedźwiedź ma imię?
– Oczywiście.
Amy skierowała uwagę na nowego przyjaciela, który trącał nosem szybę. Już miała go zapytać o życie i czy tęskni za domem w Arktyce, gdy potężny plusk zakołysał wodą. Drugi niedźwiedź wskoczył do zbiornika. Zagarniał wodę łapami wielkimi jak kołpaki, płynąc w jej stronę, i po chwili zajął miejsce obok tego pierwszego, który lizał szkło ogromnym różowym językiem. Zbiorowe „ochy” i „achy” wzbiły się nad tłumem zwiedzających, którzy zaczęli robić zdjęcia. Amy w powitalnym geście przyłożyła rękę do szyby, ale czuła, że coś jest nie w porządku. Coś się zmieniło, i wcale nie na lepsze. Duże czarne oczy niedźwiedzi patrzyły nie na nią, ale na wskroś niej z takim skupieniem, że nie mogła oderwać od nich wzroku. Czuła, że się rozpuszcza w ich spojrzeniu, jakby się topiła, i odniosła wrażenie, że spada, jak gdyby postawiła nogę na nieistniejącym schodku.
Amy, mówiły niedźwiedzie. Jesteś Amy Amy Amy Amy Amy…
Coś się działo. Wybuchło zamieszanie. Gdy jej świadomość się rozszerzyła, usłyszała inne dźwięki, inne głosy dobiegające ze wszystkich stron – nie ludzkie, ale zwierzęce. Krzyki małp. Skrzeczenie ptaków. Wrzask wielkich kotów, ogłuszające trąbienie słoni i ryk nosorożców w panice tratujących ziemię. Gdy trzeci i czwarty niedźwiedź wskoczyły do zbiornika, burząc wodę ciężkimi ciałami o białych futrach, lodowate fale przelały się nad krawędzią. Woda chlusnęła na tłum, wzniecając zamęt.
To ona, to ona, to ona, to ona…
Amy klęczała przed szybą, przemoczona do suchej nitki, z czołem przyciśniętym do śliskiej