Miasto luster. Justin Cronin

Miasto luster - Justin Cronin


Скачать книгу
księżycową poświatę, biegły słowa: GRAND CENTRAL TERMINAL.

      Alicio, jestem tu. Tak się cieszę, że przybyłaś.

      Teraz wyraźnie słyszała swoich braci i siostry. Byli wszędzie pod nią, drzemali w trzewiach miasta. Czy oni też wyczuwali jej obecność? Zrozumiała, że jest jedna godzina, ku której zmierzają wszystkie dni od chwili narodzin. To, co uważasz za labirynt wyborów i możliwości decydujących o tym, jakie stanie się twoje życie, w rzeczywistości jest szeregiem kroków na drodze i gdy po dotarciu do celu podróży spoglądasz wstecz, widzisz tylko jedną ścieżkę – tę wybraną dla ciebie.

      Przypięła linkę do uzdy Żołnierza. Dwie noce wcześniej, gdy obozowała na przedmieściach Newark, przygotowała łuczywo z sosnowej gałęzi. Teraz, kucając na chodniku, zestrugała korę na podpałkę, skrzesała ogień i wsunęła koniec łuczywa w płomienie. Gdy żywica się zajęła, wstała, wysoko trzymając pochodnię, która miała płonąć godzinami i dawać przydymione pomarańczowe światło. Mocno zapięła bandolety na piersi, po czym sięgnęła prawą ręką nad lewym ramieniem, żeby wyjąć miecz z pochwy. Ostry i mocny, ze sznurkową rękojeścią wytartą po godzinach ćwiczeń, nie miał dla niej żadnego symbolicznego znaczenia; był po prostu narzędziem. Machnęła nim powoli do tyłu i do przodu, czując, jak jego siła stapia się z jej siłą. Żołnierz ją obserwował. Kiedy chwila wydała się właściwa, Alicia schowała broń do pochwy i otworzyła drzwi dworca.

      – Czas.

      Wprowadziła konia do środka. Słyszała chrzęst potłuczonego szkła pod nogami i popiskiwanie szczurów. Trzy metry za drzwiami zaprezentowały się dwie możliwości. Mogła pójść prosto przed siebie, w dół nachylającego się korytarza, na niższy poziom stacji, albo skręcić w lewo, w sklepione przejście.

      Poszła w lewo. Znalazła się w głównej hali, ale dworzec wcale nie wyglądał jak dworzec – bardziej przypominał kościół. Miejsce, gdzie wielkie tłumy gromadziły się, żeby ze sobą obcować w towarzystwie jakiejś wyższej istoty. Snopy księżycowej poświaty wpadały przez wysokie okna i rozlewały się po podłodze jak bladożółta ciecz. Panowała tak głęboka cisza, że Alicia słyszała w uszach szum swojej krwi. Patrząc w górę, dostrzegła coś, co uznała za niebo, dopóki nie uświadomiła sobie, że to przecież malowidło. Strop był usiany gwiazdami, a wśród nich widniały postacie: byk, baran, mężczyzna wylewający wodę z dzbana.

      – Alicia. Witaj.

      Drgnęła. To był jego głos. Słyszalny, zdecydowanie ludzki głos.

      – Tu jestem.

      Dźwięk dobiegał z drugiego końca hali. Alicia ruszyła w tamtą stronę. Prowadząc Żołnierza, zobaczyła przed sobą coś w rodzaju niewielkiego domu. Na szczycie niczym korona tkwił duży zegar z czterema cyferblatami. Gdy podeszła, zegar jako pierwszy pochwycił blask pochodni; nie odbijał go jednak, lecz pochłaniał światło, które nadało tarczom pomarańczowy połysk.

      – Tutaj, Alicio.

      Szerokie schody prowadziły na galerię. Puściła uzdę i przyłożyła rękę do szyi Żołnierza. Sierść miał mokrą od potu. Uspokajająco przycisnęła do niej dłoń: Czekaj tu.

      – Nie martw się, twojemu przyjacielowi nic nie grozi. Jest wspaniałym towarzyszem, Alicio. Lepszym, niż przypuszczałem. Żołnierz w każdym calu, jak ty. Jak moja Alicia.

      Wchodziła po schodach, nie starając się ukrywać – byłoby to bezsensowne. Jakie stworzenie na nią czeka? Głos był ludzki, dość wątły, ale ciało z pewnością nie będzie słabe. Zaraz ujrzy olbrzyma, kolosalnego potwora, tytana swojej rasy.

      Dotarła na szczyt. Po prawej stronie ciągnął się bar ze stołkami, a na wprost niej stały rzędy stolików; niektóre były przewrócone, inne wciąż nakryte, z zastawą i sztućcami.

      Przy jednym z nich siedział mężczyzna.

      Czy to jakaś sztuczka? Czy zrobił coś z jej głową? Siedział w swobodnej pozie, z rękami złożonymi na udach, w ciemnym garniturze i białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Linia jego rudych, niemal czerwonych włosów miała ostry trójkąt na środku czoła, policzki były lekko obwisłe, oczy – pełne nieokreślonego skupienia. Nagle wszystko wokół niej przestało wydawać się realne. To jakiś gigantyczny żart. Mężczyzna wyglądał zwyczajnie, jak postać w tłumie, jak człowiek, na którego nikt nie zwraca uwagi.

      – Czy moja powierzchowność cię zaskoczyła? – zapytał. – Może powinienem cię uprzedzić.

      Głos zmotywował ją do działania. Rzuciła pochodnię i dobyła miecza, idąc w jego stronę. Wyciągnęła rękę w bok i wysunęła biodro, przenosząc ciężar na partie dużych mięśni – barki, miednicę, nogi. Machnęła mieczem i ostrze zatrzymało się kilka centymetrów od jego szyi.

      – Kim ty jesteś, do cholery?

      Nie drgnął mu ani jeden mięsień. Nawet głos pozostał odprężony.

      – A na kogo wyglądam?

      – Nie jesteś człowiekiem. To niemożliwe, żebyś nim był.

      – Możesz zapytać siebie o to samo. Co oznacza bycie człowiekiem. – Przechylił głowę w stronę ostrza. – Jeśli zamierzasz go użyć, proponuję zrobić to teraz.

      – Czy tego chcesz?

      Zadarł głowę ku sufitowi. W kącikach ust ukazały się podobne do sztyletów kły. Były to zęby drapieżnika, a jednak jego twarz wciąż wyglądała łagodnie.

      – Czekałem na ciebie dość długo, wiesz. Sto lat zapewnia wiele czasu na myślenie o wszystkim. O wszystkim, co się zrobiło, o ludziach, których się znało, o popełnionych błędach. O przeczytanych książkach i muzyce, o słońcu i deszczu na skórze. To wszystko wciąż ma się w środku. Ale to za mało, prawda? W tym kłopot. Przeszłość nigdy nie wystarcza.

      Sztych miecza wciąż był przy jego szyi. Jakże prostym to uczynił, jak łatwym. Patrzył na nią z idealnym spokojem. Jeden szybki cios i będzie wolna.

      – Jesteśmy z tej samej gliny. – Jego głos brzmiał łagodnie, jak u dobrotliwego nauczyciela. – Tyle rozpaczy. Tyle poniesionych strat.

      Dlaczego tego nie zrobiła? Dlaczego nie zadała ciosu? Ogarnęła ją dziwna drętwota – nie paraliż fizyczny, bardziej utrata woli.

      – Nie mam wątpliwości, że jesteś do tego zdolna. – Dotknął miejsca na szyi. – Tutaj, jak sądzę. To powinno załatwić sprawę.

      Coś było nie w porządku. Coś było bardzo, bardzo nie w porządku. Wystarczyło zabrać miecz i uciec, a jednak Alicia nie mogła się do tego zmusić.

      – Nie możesz, prawda? – Zmarszczył brwi, w jego tonie niemal pobrzmiewał żal. – Przecież ojcobójstwo jest wbrew naturze.

      – Zabiłam Martíneza. Patrzyłam, jak umiera.

      – Tak, ale nie należałaś do niego, Alicio. Należysz do mnie. Wirol, który cię ukąsił, był jednym z moich. Amy stanowi część ciebie, a ja jestem drugą częścią. I tak samo, jak nie mogłabyś dźgnąć tym mieczem jej, nie możesz dźgnąć mnie. Dziwię się, że sama do tego nie doszłaś.

      Czuła prawdę jego słów. Miecz, miecz… nie mogła nim poruszyć.

      – Zresztą nie sądzę, że przyszłaś mnie zabić. Nie wydaje mi się, że dlatego tu jesteś. Widzę to. Masz pytania. Chcesz się dowiedzieć wielu rzeczy.

      – Niczego od ciebie nie chcę – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

      – Nie? Zatem ja ciebie o coś spytam. Powiedz mi, Alicio, co takiego miałaś, kiedy byłaś człowiekiem?

      Czuła


Скачать книгу