Miasto luster. Justin Cronin
chłodzącym z aloesu, po czym założyła nowe opatrunki.
PRZEPRASZAM, JEŚLI BOLAŁO.
Pim wzruszyła ramionami.
Sara spojrzała jej w oczy.
BĘDZIE DOBRZE – napisała. Dziewczynka nie zareagowała, więc dodała: – JUŻ JEST LEPIEJ.
KONIEC KOSZMARUF?
Sara przytaknęła.
– Koniec.
JAK?
Oczywiście łatwo byłoby powiedzieć, że czas leczy rany. Ale nie była to prawda, a przynajmniej nie cała prawda. Sara wiedziała, co uśmierzy ból: inni ludzie w życiu Pim – Hollis i Kate, i przynależność do rodziny.
PO PROSTU – napisała.
Dochodziła ósma. Musiała pójść do pracy, chociaż nie chciała. Spakowała torbę i napisała:
MUSZĘ JUŻ IŚĆ. SPRÓBUJ ODPOCZĄĆ. SIOSTRY SIĘ TOBĄ ZAOPIEKUJĄ.
WRUCISZ?
Sara pokiwała głową.
PRZYSIĘGASZ?
Pim patrzyła na nią w głębokim skupieniu. Ludzie odrzucali ją przez całe życie. Dlaczego ona, Sara, miałaby być inna?
– Tak – odparła i nakreśliła krzyż na sercu. – Przysięgam.
Siostra Peg czekała w korytarzu.
– I jak? – spytała.
Dzień dopiero się zaczął, a jednak Sara już czuła się kompletnie wyczerpana.
– Nie rany na plecach są prawdziwym problemem. Nie będę zaskoczona, jeśli takie noce jak dzisiejsza się powtórzą.
– Czy jest szansa na znalezienie jakiegoś krewnego? Kogoś, kto mógłby ją stąd zabrać?
– Sądzę, że właśnie to byłoby dla niej najgorsze.
Siostra Peg pokiwała głową.
– Tak, oczywiście. Ależ jestem głupia.
Sara podała jej rolkę bandaża, wygotowane gaziki i słoiczek maści.
– Trzeba zmieniać opatrunki co dwanaście godzin. Nie ma oznak infekcji, ale jeśli coś zacznie wyglądać gorzej albo Pim dostanie gorączki, proszę natychmiast po mnie posłać.
Siostra Peg spod ściągniętych brwi patrzyła na rzeczy trzymane w ręce. Nagle trochę się rozchmurzyła i uniosła wzrok.
– Chciałam ci podziękować za tamten wieczór – powiedziała. – Miło było stąd wyjść. Powinnam robić to częściej.
– Peter bardzo się ucieszył, że siostra przyszła.
– Jak ten Caleb wyrósł! I Kate. Czasami łatwo zapomnieć, jacy z nas szczęściarze. Później człowiek widzi kogoś takiego jak… – Nie dokończyła myśli. – Lepiej wrócę do dzieci. Co poczną bez wrednej starej siostry Peg?
– Niezła z siostry aktorka, jeśli nie ma siostra nic przeciwko takiemu określeniu.
– Czy to widać? Naprawdę mam miękkie serce.
Odprowadziła Sarę i ta przystanęła przy drzwiach.
– Pozwoli siostra, że o coś spytam? Ile dzieci adoptowano, powiedzmy, w ciągu roku?
– W ciągu roku? – Zakonnica nie kryła zaskoczenia. – Ani jednego.
– Ani jednego?
– Adopcje się zdarzają, ale bardzo rzadko. I nikt nie bierze starszych dzieci, jeśli o to ci chodzi. Czasami trafia tu niemowlę i po kilku dniach przychodzą po nie krewni. Ale gdy dziecko przebywa tu przez dłuższy czas, są małe szanse, że stąd wyjdzie.
– Nie wiedziałam.
Siostra Peg spojrzała jej w oczy.
– Wiesz, nie tak bardzo się różnimy. Dziesięć razy dziennie nasza praca daje nam powody do płaczu. A jednak nie możemy płakać. Nikt nie miałby z tego żadnego pożytku.
Tak wyglądała prawda, ale Sarze wcale nie zrobiło się przez to lżej na sercu.
– Dziękuję, siostro.
Przyszła do szpitala w ponurym nastroju. Wendy przywołała ją do biurka.
– Ktoś na ciebie czeka – oznajmiła.
– Pacjent?
Wendy rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt nie słucha, i ściszyła głos do szeptu.
– Mówi, że jest z ewidencji.
No, szybko, pomyślała Sara.
– Gdzie jest?
– Kazałam mu zaczekać, ale poszedł cię szukać na oddziale. Jest z nim Jenny.
– Pozwoliłaś, żeby Jenny z nim gadała?
– Nic nie mogłam zrobić! Stała tu, kiedy o ciebie pytał! – Wendy znowu ściszyła głos. – Chodzi o kobietę z odklejonym łożyskiem, prawda?
– Miejmy nadzieję, że nie.
Przy drzwiach na oddział Sara wzięła fartuch z półki. Dwie rzeczy przemawiały na jej korzyść. Po pierwsze, była lekarzem i choć nie lubiła tego robić, w razie potrzeby mogła pokazać, kto tu rządzi. Nieznoszący sprzeciwu ton, zawoalowane albo niezupełnie zawoalowane powoływanie się na znajomości z bliżej nieokreślonymi wpływowymi osobami, aura wyższego powołania, nawał pracy, ratowanie życia – opanowała takie sztuczki do perfekcji. Po drugie, nie zrobiła niczego sprzecznego z prawem. Zawalenie papierkowej roboty nie jest przestępstwem, co najwyżej niedopatrzeniem. Była w miarę bezpieczna, ale to nie pomoże Carlosowi ani jego rodzinie. Kiedy oszustwo wyjdzie na jaw, odbiorą im Grace.
Weszła na oddział. Jenny stała z mężczyzną, który wyglądał na typowego urzędasa: miękki, łysiejący platfus o ziemistej cerze, która rzadko widywała słońce. Jenny spojrzała jej w oczy z ledwie skrywaną paniką, jakby wołała „Pomocy!”.
– Saro – zaczęła – to…
Sara nie pozwoliła jej dokończyć.
– Jenny, sprawdzisz w pralni, czy mają gotowe koce? Zaczyna nam brakować czystych.
– Tak?
– W tej chwili, proszę.
Dziewczyna pierzchła.
– Doktor Wilson – przedstawiła się Sara. – O co chodzi?
Mężczyzna odchrząknął. Wydawał się lekko zdenerwowany. Dobrze.
– Pewna kobieta cztery dni temu urodziła tu dziewczynkę. – Przewertował papiery. – Sally Jiménez? Zdaje się, że pani miała wtedy dyżur.
– A pan jest…?
– Joe English. Z biura ewidencji.
– Mam mnóstwo pacjentów, panie English. – Sara udała, że się zastanawia. – A tak, przypominam sobie. Zdrowa dziewczynka. O co chodzi?
– Brakuje aktu przeniesienia praw do urodzenia dziecka. Ta kobieta już ma dwóch synów.
– Na pewno dołączyłam go do dokumentacji. Musi pan sprawdzić jeszcze raz.
– Szukałem przez cały wczorajszy dzień. Zdecydowanie nie przysłano go do mojego biura.
– Pańskie biuro nigdy nie popełnia błędów? Nie gubi dokumentów?
– Jesteśmy bardzo skrupulatni, pani doktor. Według pielęgniarki z recepcji pani Jiménez została wypisana trzy dni temu. Zawsze najpierw rozmawiamy z rodzinami, ale Jiménezowie nie wrócili do domu. Jej mąż nie stawił