Miasto luster. Justin Cronin
centymetrów deskach zwanych łatami, rozmieszczonych co metr osiemdziesiąt jedna nad drugą i umocowanych metalowymi klamrami przybitymi do krokwi. Łaty były połączone przez dwie drabiny znajdujące się na krańcach dachu.
Przez całe gorące przedpołudnie pracowali rozebrani do pasa. Peter stał na najwyższej łacie z dwoma innymi, Jockiem Alvadem i Samem Foutopolisem, którego nazywano Foto. Foto robił na budowach od lat, a Jock dopiero od kilku miesięcy. Młody, może siedemnastoletni, miał pryszczatą wąską twarz i długie tłuste włosy związane w kucyk. Nikt go nie lubił, bo poruszał się zbyt gwałtownie i za dużo gadał. Niepisana zasada dekarzy mówiła, żeby nie mówić o niebezpieczeństwie. Była to forma szacunku. Patrząc w dół, Jock lubił rzucać głupimi tekstami typu „Rany, to na pewno zaboli” albo „Z człowieka zostanie mokra plama”.
W południe zrobili sobie przerwę na lunch. Ze schodzeniem byłoby zbyt wiele kłopotu, więc posilali się na dachu. Jock trajkotał o dziewczynie, która wpadła mu w oko na targu. Peter prawie nie słuchał. Dźwięki miasta dobiegały na górę w audialnej mgiełce, od czasu do czasu w pobliżu przeleciał ptak.
– Wracajmy do roboty – zarządził Foto.
Używali dłut i młotków do podważania starych deszczułek. Peter i Foto przenieśli się na trzecią łatę, a Jock pracował poniżej nich z prawej strony. Wciąż gadał o dziewczynie – o jej włosach, o tym, jak się poruszała, o wymownym spojrzeniu.
– Czy on się kiedyś zamknie? – rzucił Foto. Był tęgi i muskularny, z czarną brodą upstrzoną siwizną.
– Chyba lubi słuchać brzmienia swojego głosu.
– Zrzucę jego dupę z dachu, przysięgam. – Foto zerknął w górę, mrużąc oczy w słońcu. – Wygląda na to, że parę ominęliśmy.
Kilka gontów tkwiło wzdłuż kalenicy. Peter wsunął dłuto i młotek do pasa na narzędzia.
– Ja pójdę.
– Daj spokój, niech kochaś to zrobi. – Foto krzyknął w dół: – Jock, dawaj na górę.
– Nie ja je zostawiłem. To była działka Jaxona.
– Teraz jest twoja.
– Pięknie – mruknął chłopak. – Jak chcesz.
Jock odpiął uprząż, wgramolił się po drabinie na najwyższą łatę i wbił dłuto pod gont. Gdy uniósł młotek, żeby uderzyć, Peter uświadomił sobie, że chłopak jest wprost nad nim.
– Zaczekaj chwi…
Gont odskoczył. Śmignął na dół, o włos mijając głowę Fota.
– Kretyn!
– Przepraszam, nie widziałem cię.
– A jak myślisz, gdzie byliśmy? – warknął Foto. – Zrobiłeś to specjalnie. I przypnij się, na rany Chrystusa.
– To było niechcący – powiedział Jock. – Musicie się przesunąć.
Przesunęli się w bok. Chłopak skończył i zaczął schodzić, gdy nagle Peter usłyszał trzask. Jock zaskowyczał. Drugi trzask i drabina z głośnym rumorem pomknęła w dół wraz z chłopakiem. Jock po pierwszym krzyku nie wydał już dźwięku. Rękami szaleńczo szukał czegoś, czego mógłby się przytrzymać, jednocześnie próbując hamować palcami stóp. Peter nie słyszał o nikim, kto spadł z dachu, ale Jock najwyraźniej był wybrańcem losu.
Zatrzymał się trzy metry od skraju dachu. Jego ręka coś znalazła: zardzewiały pręt.
– Pomocy!
Peter odpiął uprząż i zsunął się na najniższą łatę. Chwycił się klamry i wychylił.
– Złap mnie za rękę.
Chłopak zamarł ze strachu. Prawą ręką ściskał pręt, lewą brzeg gontu. Każdym centymetrem ciała przywierał do powierzchni dachu.
– Spadnę, jak się ruszę.
– Nie, nie spadniesz.
Daleko w dole ludzie przystawali na ulicy i zadzierali głowy.
– Foto, rzuć mi linę asekuracyjną – polecił Peter.
– Nie sięgnie. Muszę przenieść kotwiczkę.
Pręt wyginał się pod ciężarem Jocka.
– Boże, zjeżdżam!
– Przestań się wiercić. Foto, pośpiesz się z tą liną.
Lina w końcu opadła. Peter nie miał czasu się przypiąć, bo wiedział, że chłopak zaraz spadnie. Gdy Foto napiął linę, Peter okręcił ją wokół przedramienia i skoczył w stronę Jocka. W tym momencie pręt się obluzował i Jock zaczął się ześlizgiwać.
– Mam cię! – ryknął Peter. – Łap! – Chwycił go za nadgarstek i stopy Jocka zatrzymały się kilkanaście centymetrów od krawędzi dachu. – Znajdź coś, żeby się złapać!
– Nic tu nie ma!
Peter nie miał pojęcia, jak długo go utrzyma.
– Foto, możesz nas podciągnąć?! – zawołał.
– Za dużo ważycie!
– Przywiąż linę i zejdź tu z paroma klamrami.
Na ulicy gromadził się coraz większy tłum. Wielu gapiów wskazywało w górę. Odległość do ziemi wydawała się Peterowi coraz większa, aż w końcu stała się nieskończoną przestrzenią, która za chwilę ich połknie. Minęło kilka sekund i nagle Foto znalazł się na łacie wprost nad nimi.
– Co mam zrobić?
– Jock, pod tobą na skraju jest mały występ – powiedział Peter. – Spróbuj namacać go stopą.
– Tam nic nie ma!
– Jest, patrzę prosto na ten występ.
– W porządku, mam – rzucił Jock.
– Weź głęboki oddech, dobrze? Zaraz będę musiał cię puścić.
Chłopak zacisnął rękę na jego nadgarstku.
– Bez jaj! – zawołał.
– Nie dam rady cię wciągnąć. Po prostu leż nieruchomo. Daję ci słowo, ten występ cię utrzyma, jeśli nie będziesz się ruszać.
Jock nie miał wyboru. Powoli otworzył dłoń.
– Foto, rzuć mi klamrę – poprosił Peter i kiedy tamten to zrobił, chwycił ją wolną ręką i wcisnął pod gont. Sięgnął po gwóźdź z pasa narzędziowego, żeby zamocować klamrę. Wbił go, trzy razy uderzając młotkiem. Następnie wbił drugi, po czym opuścił się o kilkadziesiąt centymetrów. – Rzuć mi następną.
– Proszę – jęknął Jock. – Szybciej.
– Oddychaj głęboko. Zaraz będzie po wszystkim. – Peter zamocował jeszcze trzy klamry. – Dobrze, teraz ostrożnie sięgnij ręką do góry i w lewo. Trzymasz?
Ręka Jocka zacisnęła się na klamrze.
– Tak. Jezu…
– Podciągnij się do następnej. Spokojnie, nie ma pośpiechu.
Klamra po klamrze, Jock podciągał się do góry. Peter podążał za nim. Wreszcie chłopak usiadł na łacie i napił się wody z manierki.
– W porządku? – spytał Peter, który przykucnął obok niego.
Jock z roztargnieniem pokiwał głową. Miał bladą twarz, ręce mu drżały.
– Zrób