Uwierz w Mikołaja. Magdalena Witkiewicz

Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz


Скачать книгу
dopiero zaczynali tę rozmowę.

      Gdyby Karol był blisko, z pewnością uderzyłaby go po łbie. No, ale wtedy niczego by się już z pewnością nie dowiedziała.

      – W zlokalizowaniu mojej babci. I w sprawdzeniu jej stanu zdrowia. A może nawet i życia.

      – Jak ją wiozłem do Gdańska w ubiegłym tygodniu, to nawet była energiczna, tylko noga ją bolała.

      – Wiozłeś ją do Gdańska? I dopiero mi o tym mówisz?!

      – Ja nic ci nie powiedziałem – zaprzeczył wszystkiemu, zorientowawszy się, że za dużo chlapnął.

      – Jezu, zwariuję. Czemu mi nic wcześniej nie powiedziałeś?

      – Bo mi pani Helenka nie pozwoliła. Kazała mi przyrzec, że o niczym się nie dowiesz, bo pomyślisz, że ona jest niedołężna czy jakoś tak.

      – Jezu, a co jej się stało w tę nogę?

      – Złamała sobie chyba. Mówiła, że przez te maślane ciastka. Aga, nie jedz ich na wszelki wypadek, bo nie wiadomo, co ona tam dosypała, że potem łamią się nogi.

      W pierwszym odruchu Agnieszka spojrzała na ciastka i naprawdę zaczęła się zastanawiać, czy to nie one są powodem zniknięcia babci. Ale zaraz potem zdenerwowała się jeszcze bardziej.

      – Karol, ty coś przede mną wciąż ukrywasz!

      – Ukrywam – przyznał prostodusznie. – Pani Helenka nie chciała, byś się martwiła, dlatego też nic nie powinnaś wiedzieć, tylko sobie na święta jechać gdzieś pod palmy. Tak powiedziała.

      – Co muszę zrobić, byś mi wyznał, o co chodzi?

      – Obiecać, że nie pojedziesz do niej natychmiast – odpowiedział zaraz.

      Agnieszka spojrzała przez okno. Na zewnątrz panował mrok. Nie było widać nic oprócz lekko prószącego śniegu, a mróz zaczynał malować na szybach fantazyjne obrazy. Teraz i tak nie miała zamiaru nigdzie się ruszać. Dopiero następnego dnia. To mogła Karolowi przysiąc.

      – Obiecuję. A teraz dawaj wszystko, jak na spowiedzi.

      – Zadzwoniła do mnie, bo spadła z drabiny i…

      – O Jezu! – Agnieszka z lękiem spojrzała na drabinkę stojącą w kuchni.

      – …i przyjechałem, a potem zawiozłem ją do Kościerzyny, do szpitala. A później do Gdańska. Kilka dni później poprosiła mnie o to, bym ją zawiózł do domu.

      – No to gdzie ona wobec tego jest? – zapytała zdenerwowana dziewczyna. – Przecież nie ma jej w domu!

      – No, nie ma, bo przyjechaliśmy tylko na chwilę. Spakowała dwie walizki i powiedziała, że jedzie do sanatorium, co by ją szybko na nogi postawili.

      – Do sanatorium? Jezu, jak ja ją teraz znajdę! Do jakiego sanatorium?

      – Coś ty taka nerwowa? Sam ją tam zawiozłem, więc wiem dokładnie, gdzie to jest. Niepotrzebnie robisz aferę, bo wydaje mi się, że to bardzo, bardzo fajne miejsce.

      2

      W „bardzo, bardzo fajnym miejscu” babcia Helenka właśnie zasypiała. Dzień można było uznać za udany, bo w końcu złapała pewną nić porozumienia z Sabiną. Z pewnością miał na to wpływ fakt, że pozwoliła jej wygrać w scrabble.

      Sabina też stwierdziła, w rozmowie z Krystyną, że ta nowa, Helenka, to nie taka do końca zła jest. Choć oczywiście zrobiła to w charakterystyczny dla siebie, uszczypliwy sposób.

      – Pani Krystyno, ta nowa, Helenka, wreszcie poszła po rozum do głowy, ale miała chyba bardzo daleko, bo trochę to trwało – westchnęła. – Szła i szła, ale nareszcie dotarła!

      Teraz „ta nowa” czuła się zmęczona i nie w głowie jej były spacery po rozum. Chciała jak najszybciej dojść do siebie, więc niemalże cały dzień kuśtykała, wsparta na kuli, po korytarzach.

      – Co pani robi? – Tuż przed południem zauważył ją rehabilitant.

      – Rehabilituję się! – odparła zadziornie.

      – Pani kochana, na rehabilitację przyjdzie jeszcze pora! Teraz odpoczywać trzeba.

      – Odpoczywać, panie Marku, to ja będę w trumnie.

      – A wybiera się pani? – Aż podskoczyła, nieoczekiwanie słysząc głos po lewej stronie. Gdyby nie wsparcie pana Marka, chybaby straciła równowagę.

      – Gdzie się wybieram? – zapytała niepewnie.

      Pochylała się nad nią wysoka, szczupła kobieta, elegancka, ubrana na czarno. Jej twarz pokrywała pajęczyna zmarszczek, a usta były pomalowane na bladoróżowo. Uszy i szyję ozdabiała biżuteria z pereł. Wrażenie wytworności tej postaci i jej wysublimowanego gustu pogłębiało kolorowe kobiece czasopismo, które służyło jej za prowizoryczny wachlarz.

      – Jak to gdzie? To pani nie wie? Odpoczywać – odparła spokojnie, wciąż z gracją się wachlując. – W trumnie – dodała, jakby to było oczywiste. – Ja to bym chciała, by mnie na koniec skremowali. A przedtem zabalsamowali. Bo jak się balsamuje, to zmarszczki się podobno wygładzają. I wcale ich nie widać. I jeszcze bardzo bym prosiła, a w zasadzie napiszę to w testamencie, by makijaż mi zrobiła Alicja Stepokura, taka artystka makijażowa. Jak śluby maluje, to i pogrzeby pewnie umie, prawda? Albo taka miła pani Ola z Sephory. W sumie nie wiem, czy one takie pośmiertne malowidła robią, ale doprawdy nie mam pojęcia, czy dam radę iść na makijaż tuż przed śmiercią i czy on będzie na tyle trwały, że w nim dotrwam do pogrzebu. – Wzruszyła ramionami. – Jak pani myśli?

      – Może… Może jakby zrobić jakiś taki trwały, kryjący… – gdybała pani Helenka.

      – No właśnie, też tak myślałam. I matowy. Chociaż sądzę, że po śmierci to ja sama zmatowieję i bardziej będą mi potrzebne rozświetlacz i róż.

      Damą nie można zostać, damą trzeba się urodzić. A skoro już pani Eleonora urodziła się damą, jako dama pragnęła umrzeć. Zabalsamowana, w pełnym makijażu, zrobionym przez profesjonalistkę, i w cudownej sukni od Diora. Widziała taką kiedyś na zdjęciu. W jednej z gazet, gdy mieli terapię zajęciową. Wycięła wtedy wszystkie sukienki, które jej się podobały. Nie to co pan Zenon! On wycinał wciąż same gołe albo przynajmniej niekompletnie ubrane kobiety… Zupełnie nie wiadomo dlaczego. Bycie nagą w czasach, gdy tyle pięknych ubrań na świecie, było wielką niedorzecznością. I jakby marnotrawieniem piękna. Eleonora westchnęła. Nie można marnotrawić piękna.

      Niepostrzeżenie otworzyła drzwi i wyszła z budynku. Nawet zdążyła nałożyć futro, które trzymała schowane w walizce wsuniętej pod ławką do wkładania butów. Na głowę wsadziła wielki czarny kapelusz ze sztuczną różą. Dama powinna nosić kapelusze. A ona, jak wiemy, damą była. Niezauważona w dalszym ciągu przez nikogo, wyszła poza teren Domu Seniora Happy End, wsiadła do najbliższej taksówki i zażyczyła sobie, by zawieziono ją do położonego nieopodal centrum handlowego.

      – Znowu nie zauważyłaś, że wyszła. – Adam zadzwonił do Krystyny.

      – Eleonora! – jęknęła jego żona. A właściwie była żona.

      – Nie masz się co martwić. Kupiła metaxę, a teraz jest na makijażu. Obserwuję ją od kilku minut. Jak już ją tam pomażą tymi pudrami, chłopaki ją odwiozą do ciebie. Jeden ją cały czas pilnuje.

      –


Скачать книгу