Uwierz w Mikołaja. Magdalena Witkiewicz

Uwierz w Mikołaja - Magdalena Witkiewicz


Скачать книгу
rel="nofollow" href="#fb3_img_img_6d516636-3694-5c1d-859d-a4f403d2064f.jpeg" alt="9721.jpg"/>

      Potem regularnie zabierała Zosię ze sobą. Domowników nigdy nie było, ale dla spokoju sumienia zapytała nawet kiedyś właścicielkę o pozwolenie. Pani Krystyna była bardzo sympatyczna i bez problemu się zgodziła. Od tej rozmowy Anna denerwowała się mniej, bo przychodziły tam jakby bardziej „legalnie”. I coraz częściej bawiły się w dom. Zosia mówiła: „w prawdziwy dom”.

      – Pobawmy się znowu w prawdziwy dom, mamuś. W taki normalny.

      Za każdym razem, gdy Anna to słyszała, pękało jej serce. Powoli traciła wiarę, że kiedyś będą miały prawdziwy, normalny dom i życie będzie jedną wielką cudowną zabawą.

      7

      Robert Krusz był dzielnicowym dokładnie tam, gdzie mieszkała Anna Zielonka wraz z niemężem i Zosią. Na początku wydawało się, że to bardzo spokojne osiedle, ale w miarę upływu czasu każdy dom odkrywał przed nim swoje tajemnice. Jeszcze wszystkich ich nie znał, ale zamierzał poznać.

      Nie znał się na kobietach, macierzyństwie i zawirowaniach hormonalnych, ale nie bardzo mu się podobało wtedy, te kilka lat temu, że ta młoda kobieta z noworodkiem siedziała na ławce i płakała, choć pewnie powinien to być jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu.

      – Gdyby pani potrzebowała kiedyś pomocy, proszę dzwonić – powiedział, wręczając jej numer telefonu.

      – Jakiej pomocy?

      – Jakiej? – Zamyślił się. – Jakiejkolwiek. Proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Dopisałem pani mój prywatny numer.

      Kobieta bez przekonania schowała wizytówkę pod materacyk wózka, ale Robert miał przeczucie, że prędzej czy później będzie musiała się z nim skontaktować. Nie wiedział, czym jest baby blues, o którym mówiła, ale miał policyjną intuicję. I naprawdę liczył na to, że jeśli ta dziewczyna znajdzie się w potrzebie, nie zawaha się poprosić go o pomoc.

      – To… do widzenia – powiedział cicho, chociaż wcale się nie chciał rozstawać.

      – Do widzenia.

      – Nie idzie pani do domu?

      – Za chwilę idę. – Uśmiechnęła się słabo.

      Wtedy drzwi do klatki schodowej otworzyły się z impetem i wytoczyli się stamtąd trzej nietrzeźwi mężczyźni.

      – Niech się zdrowo chowa! – wydukał jeden z nich, nie patrząc w oczy młodej matce.

      – Sto lat, mamuśka! – Drugi próbował złożyć na policzku dziewczyny siarczysty pocałunek, ale gdy zobaczył Roberta, natychmiast zmienił zdanie. – Panie władzo, my tylko świętowaliśmy narodziny tejże panny. – Zasalutował.

      – Do domu! Wracaj do domu! – rozkazał ostatni, patrząc karcącym wzrokiem na dziewczynę.

      Następnie chwycił wózek z dzieckiem i pewnym ruchem skierował go w stronę drzwi. Anna zareagowała błyskawicznie – odepchnęła pijaczka i wyjęła dziecko z wózka.

      – Pomóc pani? – zapytał Robert, nie zwracając uwagi na podchmielone towarzystwo.

      – Temu panu już dziękujemy. – Mężczyzna spojrzał złowrogo na policjanta. – Do widzenia. – Zaborczo położył rękę na talii kobiety, jakby zaznaczając swoje terytorium.

      Robert miał wrażenie, że Anna odsunęła się z odrazą, ale wkrótce bez słowa powoli ruszyła z dzieckiem do bramy.

      Policjant jeszcze chwilę zerkał na zamykające się drzwi. Nie miał zbyt długiego stażu w swoim zawodzie, ale wiele już w życiu widział. I ten mężczyzna wcale a wcale mu się nie podobał.

      Jego ojciec był policjantem. Twardym facetem i świetnym gliną. I pewnie dlatego nie mógł znieść faktu, że syn nie chciał pójść w jego ślady, choć pewnie większość chłopaków w jego wieku o tym marzyła. Jednak Robert był delikatnym chłopcem. Wolał czytać książki, niż kopać piłkę. Zawsze był nieco grubszy od rówieśników i nieco mniej sprawny, co powodowało liczne docinki. W efekcie zamykał się jeszcze bardziej w sobie. Czytał jeszcze więcej i jeszcze mniej się ruszał, zajadając smutki. Błędne koło…

      Ojciec niemal rwał włosy z głowy. Miał jedynego syna. Miał również marzenia związane z tym synem. Jego samego o marzenia nigdy nie zapytał. Nie zdążył… Mirosław Krusz zginął podczas wykonywania obowiązków służbowych tuż przed wakacjami. Robert kończył właśnie gimnazjum i miał niedługo zacząć naukę w pierwszej klasie szkoły średniej. Wraz z kolegami, których szczerze nienawidził. Ciągle słyszał za plecami ich złośliwe szepty. Zdawało mu się, że nawet ściany wołają: „Gruby, gruby”, ale jednocześnie nie potrafił tego zmienić. Przynajmniej do czasu.

      Stojąc nad świeżo usypanym grobem ojca, obiecał sobie i jemu, że to wszystko się zmieni. Że zacznie nowe życie. Takie, by ojciec był z niego dumny. Takie, by sam codziennie, patrząc wieczorem w lustro, mógł sobie powiedzieć, że zrobił wszystko, co było w jego mocy, by każdego dnia stać się lepszym człowiekiem.

      Po śmierci ojca wyprowadzili się do Miszewa Murowanego. Stamtąd pochodziła jego matka. Całkiem spora wieś z kościołem, szkołą, sklepem i – co najważniejsze – biblioteką na starej plebanii. Chodził tam tak często, jak mógł. To właśnie tam nauczył się, jak być dobrym człowiekiem. Nawet nie wiadomo, kiedy z grubego małego chłopca wyrósł na wysokiego i potężnego mężczyznę. Teraz nikt nie ośmieliłby się mu dokuczać.

      Po skończonej warszawskiej szkole policyjnej Robert wrócił na stare śmieci, wprowadzając się do mieszkania, które wcześniej zajmował z rodzicami. Najpierw pracował w centrum handlowym, jako ochroniarz, a potem został dzielnicowym. Po jego starych kolegach nie było śladu. Może i dobrze? Nie chciał weryfikować na nowo dawnych znajomości.

      Gorliwie wypełniał złożoną nad grobem ojca obietnicę. Wierzył w to, że uda mu się pomóc światu stać się lepszym. Wszystko jest możliwe, jeżeli poświęca się temu wystarczająco dużo energii.

      8

      Adam Czyżykiewicz siedział w swoim gabinecie na ostatnim piętrze centrum handlowego i wpatrywał się w monitory. Było ich tam kilkadziesiąt. Kilka rzędów, jeden nad drugim. Każdy pokazywał coś innego. A w święta było na co popatrzeć. Przez każdy sklep przewijały się tłumy ludzi, którzy uznali chyba, że wkrótce na pewno nadejdzie jakiś kataklizm i umrą śmiercią głodową albo zamarzną na kość, bo nie będą mieli co na grzbiet włożyć. Byli to tak bardzo różni ludzie. I biedni, i bogaci. Pełen przegląd społeczeństwa, które we wspólnym szale przedświątecznych zakupów zyskiwało zaskakującą równość. Niektórzy pospiesznie wrzucali do koszyków to, co im się spodobało, inni z uwagą czytali etykiety. Jedni pchali przed sobą w supermarkecie koszyki po brzegi wypchane wiktuałami, drudzy musieli ograniczyć się do niezbędnego minimum. Mężczyźni z telefonami przy uchu czekali na instrukcje żon, co mają kupić. Kobiety natomiast, przemierzając kolejne sklepiki, jak w amoku mruczały pod nosem, komu jeszcze muszą sprawić prezent.

      Tak, przed świętami zawsze było tłoczno i gwarno. Choć każdy dysponował innym budżetem i miał swoją wizję tego, jak powinno wyglądać idealne Boże Narodzenie, wszystkich zgromadzonych w centrum handlowym łączyło przekonanie, że oto zbliżają się jedne z najbardziej wyczekiwanych dni w roku.


Скачать книгу