Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra. Lucyna Olejniczak

Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra - Lucyna Olejniczak


Скачать книгу
ale ja wierzę w takie rzeczy. Nie wszystko można wyjaśnić racjonalnie.

      – Ja też wierzę – poparła ją pani Maria. – U nas we wsi był człowiek, który w bójce na weselu zabił swojego sąsiada. Rodzina ofiary go przeklęła. I co państwo powiecie? Kilka lat później powiesił się w lesie.

      – Zabiły go wyrzuty sumienia, a nie klątwa – nie ustępowała Weronika.

      – Dajmy już temu spokój – powiedział stanowczo Julek. – Przecież to Wigilia.

      ***

      Przez chwilę rozmawiali jeszcze o tradycyjnych potrawach świątecznych. Zwyczaj smażenia suszonych całych kapeluszy grzybów, po uprzednim wymoczeniu ich w mleku, wzbudził zainteresowanie kobiet. Paweł milczał, przesuwając nożem kawałki ryby na talerzu. Starał się uśmiechać i słuchać, ale widać było, że jest bardzo skrępowany i trochę się boi ofensywnego i ironicznego zachowania Julka.

      Weronika postanowiła ratować sytuację.

      – Tata chciałby wiedzieć, komu kibicujesz – zwróciła się do ukochanego. – Od razu podpowiadam, że prawidłowa odpowiedź brzmi: Wiśle Kraków. Słowa „Cracovia”, podobnie jak słowa „klątwa”, dzisiaj nie wolno wymawiać.

      Obaj mężczyźni roześmiali się głośno i szczerze, a Weronice w jednej chwili spadł kamień z serca.

      – No to chyba nie mam wyjścia – odparł Paweł, już nieco bardziej rozluźniony. – Ale tak naprawdę też kibicuję Wiśle. Choć ostatnio najbardziej Górnikowi.

      – Górnik jest dobry – zgodził się Julek, który znów miał kota na kolanach.

      No i natychmiast, jakby gwizdek sędziego rozpoczął mecz, zaczęli rozmawiać o jakichś meczach pucharowych, o Lubańskim i Szołtysiku.

      – Podobno kiedy transmisję z meczu Górnika zapowiada w telewizji Krystyna Loska, to zabrzanie zawsze wygrywają – powiedział Julek, nabijając cebulkę na widelec.

      – To prawda – odrzekł poważnie Paweł.

      Matylda uśmiechnęła się.

      – No i widzisz, mój niedowiarku. Wy też macie swoje przesądy.

      Julek zmieszał się trochę.

      – To nie to samo, kobieto. Nie znasz się.

      Ale szybko umilkł i wbił wzrok w swój talerz, bo wszyscy zaczęli się śmiać.

      Weronika poczuła się szczęśliwa.

      ***

      Dzieci nudziły oba tematy, więc coraz bardziej niecierpliwie zerkały w stronę choinki, a ściślej mówiąc, na ułożone pod nią prezenty. Weronika zauważyła te spojrzenia i uśmiechnęła się zadowolona. Emilce i Waldkowi i tak już długo udało się zachować cierpliwość. Tego wieczoru oboje byli wyjątkowo grzeczni, jakby wzięli sobie do serca słowa babci Matyldy, że jaka Wigilia, taki cały rok.

      – No to, moi kochani – na chwilę przerwała rozmowy przy stole – proponuję teraz, żebyśmy odśpiewali jak co roku kolędy, a potem zobaczymy, co też Dziadek Mróz nam zostawił pod choinką. Zaczniesz, mamuś?

      Matylda miała najpiękniejszy głos, więc to ona zwyk­le śpiewała pierwsza. Reszta wtórowała jej ochoczo, bardziej czy mniej fałszując. Waldek śpiewał szybko, nie mogąc się doczekać najpiękniejszej części wieczoru. Speszona nagle Emilka wtuliła się w mamę i tylko słuchała, chociaż znała doskonale słowa kolęd. Uczyła się z babcią i ćwiczyła często w ostatnich dniach.

      – Ale czy Emilka i Walduś naprawdę byli grzeczni? – usiłował jeszcze się droczyć dziadek, nikt jednak nie brał jego słów na poważnie. Oczywiście, że byli grzeczni. Jak na swoje możliwości, rzecz jasna.

      Kiedy więc tylko wybrzmiały ostatnie słowa kolędy, oboje rzucili się na wyścigi pod choinkę, kłócąc się o to, kto będzie odczytywał karteczki z paczek. Wygrała Emilka.

      – To dla mnie, to dla mnie! – Od razu wyszukała swoje imię na kilku prezentach i nie zajmując się już pozostałymi, zaczęła ostrożnie rozwijać papier.

      Dzieci wiedziały, że nie należy niszczyć opakowania, bo papier zawsze jeszcze może się do czegoś przydać. Odmiennego zdania była Milka, która najwyraźniej uznała, że te szeleszczące zabawki są specjalnie dla niej, i rzucała się z entuzjazmem na prezenty. Waldek też szukał tylko swojego imienia, niecierpliwie podając dalej inne paczuszki, które przy okazji wpadły mu w ręce.

      Pustki w sklepach i trudności ze zdobyciem czegokolwiek bez wcześniejszego polowania odbiły się i na prezentach. Tym bardziej więc cieszyły eleganckie pończochy dla kobiet, ciepłe rękawice czy też wełniane skarpety dla panów. A jeśli dodać do tego porządną herbatę, słodycze czy puszkę prawdziwego holenderskiego kakao, radość obdarowanego była jeszcze większa. Dzieci dostały głównie łakocie i książeczki. O te ostatnie najbardziej postarał się Paweł. Od pani Marii były ciepłe czapki, szaliki i rękawiczki, wydziergane przez nią włas­noręcznie z kolorowej włóczki, jak się później okazało, przywiezionej przez Pawła z jednej z jego zagranicznych podróży. Starsza pani dostała wyściełane baranim futerkiem bambosze, kupione kiedyś na bazarku w Zakopanem. Weronika pomyślała, że pani Maria najwyraźniej liczyła się już z tym, że będzie musiała jednak przyjąć zaproszenie, skoro zdążyła to wszystko przygotować.

      ***

      – A teraz przedstawienie! – zarządziła Emilka tonem nieznoszącym sprzeciwu.

      – Jeszcze niee… – zaprotestował Waldek.

      Od dziadka dostał model samolotu do sklejania i najchętniej zabrałby się do tego natychmiast.

      – Teraz. Bo przecież potem idziemy na pasterkę.

      Do pasterki pozostało jeszcze mnóstwo czasu, ale wszyscy wiedzieli, że i tak nie ma sensu się sprzeczać z autorką jasełek. W najgorszym razie skończyłoby się to jej płaczem. Potulnie przeszli więc do drugiego pokoju, gdzie w kącie dzieci urządziły scenę. W żłobku, zrobionym ze znalezionej na strychu starej kołyski, leżał Jezusek – lalka. Siano było prawdziwe, postarał się o nie dziadek Julek, głównie po to, żeby podłożyć je pod obrus na stole, ale zostało i na potrzeby szopki. Zabawki miały przedstawiać zwierzęta, trochę inne niż w tradycyjnej szopce. Był więc kangur, przysłany dzieciom przez Rózię z rodzinnej wycieczki do Australii, dmuchany krokodyl i małpa z naderwanym uchem. Świętego Józefa ukazywała kukła zrobiona ze starego płaszcza dziadka, wypchana szmatami. Skoro nic nie mówił i się nie poruszał, uznano, że taki wystarczy.

      Widzowie usiedli na krzesłach i na łóżku Weroniki – gdzie kto znalazł miejsce.

      Po długim oczekiwaniu, kiedy już publiczność zaczęła się lekko niecierpliwić, zza starego parawanu wyszła piękna Matka Boska w welonie. Matylda poruszyła się niespokojnie, rozpoznając na głowie wnuczki odcięty kawałek firanki, którą kupiła specjalnie na święta, a której nie mogła podczas porządków znaleźć. Ale nie zareagowała. Emilka wyglądała tak pięknie, że grzechem byłoby zwracać jej teraz uwagę. Mała potknęła się trochę o długą sukienkę mamy, aż rozległ się cichy trzask pękającego szwu. Zaraz jednak pozbierała się dzielnie, podeszła do żłóbka i wyjęła małego Jezus­ka. Przez chwilę kołysała go, śpiewając, tym razem głośno i bez zawstydzenia, kolędę. Tymczasem za parawanem, na którego szczycie siedział, przecząc prawom fizyki, kot, zrobił się ruch i wybiegł stamtąd olbrzymi motyl o twarzy Waldka, tupiący jak stado słoni. Skrzyd­ła trochę mu się przekrzywiły, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Zresztą nie było na to czasu, bo motyl znikł tak szybko, jak się pojawił, i na jego miejsce wbiegł diabeł. Widać było, że Waldka najbardziej cieszyła ta rola, bo nie dał się spędzić ze sceny. Podskakiwał, biegał z głośnym tupaniem


Скачать книгу