Motylek. Katarzyna Puzyńska

Motylek - Katarzyna Puzyńska


Скачать книгу
że jest minus piętnaście, jak wychodziłem z domu. Prawdziwa zima. Tak jak trzeba.

      Janusz Rosół, najstarszy z nich wszystkich, pokiwał tylko głową, poprawiając sumiaste wąsy. Wolał się nie odzywać. Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić do jego małomówności.

      – Coś nowego? – zapytał Daniel Podgórski i rozpoczął długi proces zdejmowania zimowej odzieży.

      Paweł Kamiński i Janusz Rosół pokręcili głowami.

      – Właściwie nic – podsumował w imieniu kolegów zawsze energiczny Marek Zaręba. – Gierot jak zwykle się napił i zasnął przy drodze. Odstawiłem go do domu. W taką pogodę to przecież nie jest zbyt bezpieczne. Poza tym to tylko trochę papierkowej roboty zostało z wczoraj. A właśnie, szefie! W sklepie widziałem tę nową. Tę ze wzgórza, co stajnie chce sobie u nas pobudować. Wiesz którą, co?

      – Coś słyszałem – odparł wymijająco Podgórski.

      Młodszy kolega wiecznie próbował go zeswatać ze wszystkimi możliwymi kandydatkami. Marek nie mógł zrozumieć, jak Daniel może być samotny. Sam ożenił się z miejscową fryzjerką w wieku osiemnastu lat i w tym roku miał obchodzić dziesiątą rocznicę ślubu.

      – Niezła z niej babka. – Marek Zaręba mrugnął teatralnie. – Wysoka jak modelka, włosy rude, że widać ją z daleka. Ładna, zgrabna… i z Warszawy. Wiera mówi, że ona po rozwodzie jest, więc wiesz, Daniel… nic, tylko działać!

      – Młody! Ty się lepiej skup na swojej rodzinie – zaśmiał się Daniel. – Podobno zostało jeszcze trochę roboty. Każdy chyba wie, co ma robić, nie? To dość gadania i zabieramy się do pracy.

      Szybko wycofał się do swojego gabinetu, żeby uniknąć dalszej rozmowy o nowej mieszkance wsi.

      – Też ją widziałem. Kurwa, niezła laska! Chociaż może trochę za wysoka jak dla mnie – usłyszał jeszcze słowa rozochoconego Kamińskiego.

      Kiedy zamykał drzwi, Marek i Paweł pogrążeni byli w entuzjastycznych rozważaniach na temat atutów rudowłosej Weroniki z Warszawy. Janusz Rosół stał jak zwykle z boku, podkręcając wąsa, i kiwał tylko apatycznie głową.

      Wiera lubiła czasem niespodziewanie zamknąć sklep, pójść na nieplanowany spacer do lasu, poszukać aromatycznych ziół na polach. Dobrze było wprowadzić element niepewności w nudne życie mieszkańców Lipowa. Niby dlaczego zawsze mieli wiedzieć, czy sklep jest otwarty, czy nie? Wiera nie uznawała sztywnych zasad w żadnej dziedzinie życia. A już na pewno nie chciała podporządkowywać własnego sklepu jakimś sztywnym regułom, od ósmej do szesnastej. Sklep był jej królestwem, i tyle. Niech inni się dostosują. W gruncie rzeczy mało ją obchodzili.

      Zamknęła sklep, mimo że właściwie dopiero go otworzyła. Ruszyła drogą w kierunku skraju lasu, gdzie stała tablica „Witamy w Lipowie”. Sołtys był z niej dumny, ale dla Wiery nie stanowiła niczego ciekawego. Ile już takich widziała w życiu? Nie pamiętała. Podniosła kamień z pobocza drogi. Miał ciekawy kształt. Włożyła go do kieszeni starej znoszonej kurtki. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda.

      – Teraz wszystko się zacznie – powiedziała cicho do siebie.

      Jakby w odpowiedzi usłyszała przeciągły krzyk. Dochodził od strony lasu. Wkrótce zza drzew wybiegła spanikowana dziewczyna. Wiera od razu poznała, że to fryzjerka Ewelina Zaręba, żona młodego policjanta. Sklepikarka nie miała o niej zbyt wysokiego mniemania. Takich dziewczyn też dużo widziała. Sztuczne paznokcie i obcisłe kuse kurteczki. Nie żeby Wierze to akurat przeszkadzało. Wydawało jej się po prostu głupie tak się stroić dla mężczyzn, z których i tak nie było właściwie żadnego pożytku. A już zdecydowanie nie było potrzeby dla nich marznąć.

      Fryzjerka pędziła jak szalona. Obcisła puchowa kurtka szeleściła nieprzyjemnie. Wiera wzdrygnęła się, słysząc ten dźwięk. Obcasy wysokich kozaków stukały po oblodzonej szosie.

      – Też mi buty na zimno – prychnęła na ich widok Wiera.

      Dziewczyna poślizgnęła się, ale udało jej się utrzymać równowagę.

      – Pani Wiero – wydusiła Ewelina. – Musimy zaraz iść po Marka albo Daniela… Musimy sprowadzić policję. Stało się coś strasznego.

      Wiera pokiwała spokojnie głową. Już się zaczęło.

      Maria Podgórska usiadła wygodniej przy swoim biurku w recepcji komisariatu i słuchała rozmów policjantów z pobłażliwym uśmiechem. Młody Marek Zaręba i Paweł Kamiński wciąż zachwycali się oryginalną urodą rudowłosej Weroniki Nowakowskiej. Oczywiście każdy entuzjazmował się na swój sposób. Marek szukał towarzyszki dla Daniela, w intencje Pawła wolała nie wnikać. Wszyscy wiedzieli, jaki był wobec kobiet. Janusz Rosół preferował ciche uczestnictwo w całej dyskusji, więc jego zdania w sprawie warszawianki nie można było na razie odgadnąć.

      Maria westchnęła cicho. Bardzo chciała, żeby jej jedyny syn wreszcie znalazł towarzyszkę życia, więc była zadowolona ze starań Marka. Najlepiej, gdyby Daniel wybrał jakąś grzeczną dziewczynę z okolicy, ale warszawianka od biedy też mogłaby być. Podgórska zastanawiała się, czy gdzieś popełniła błąd. Włożyła przecież w wychowanie syna całą miłość, jaką miała w sercu. Ale strata ojca w tak młodym wieku nie mogła pozostać bez echa. Czy to właśnie dlatego Daniel ciągle był sam?

      Jej rozważania przerwał telefon. Odebrała, używając zwyczajowej formułki. Znała ją tak dobrze, że mogłaby ją wyrecytować o każdej porze dnia i nocy.

      – Och, to ty, Wiera. – Maria uśmiechnęła się, mimo że sklepikarka nie mogła jej widzieć. – Jak miło, że dzwonisz. Miałam właśnie ochotę porozmawiać z tobą o kilku sprawach.

      Wiera dzwoniła do niej czasami, żeby wymienić najnowsze plotki. Stanowiło to miły przerywnik w pracowitym dniu na posterunku. Tym razem jednak Maria słuchała słów sklepikarki z przerażeniem. Uśmiech powoli znikał z jej twarzy.

      Ostrożnie odłożyła słuchawkę.

      – Jest wezwanie – powiedziała ledwo dosłyszalnie.

      – Co pani mówi, pani Mario? – pierwszy na korytarzu pojawił się młody Marek Zaręba.

      Widocznie ma najlepszy słuch, taki z niego jeszcze chłopak, pomyślała Podgórska irracjonalnie. Nie tak dawno skończył szkołę policyjną. Dobrze pamiętała jego dumny uśmiech, kiedy po raz pierwszy przekraczał próg komisariatu ubrany w nowiuteńki mundur.

      – Co się stało? – powtórzył Marek, jakby podejrzewał, że nie dosłyszała.

      Tymczasem pozostali policjanci zdążyli już zebrać się w recepcji. Paweł Kamiński i Daniel wpatrywali się w nią wyczekująco. Janusz Rosół poprawił wąsy automatycznym ruchem.

      – Dzwoniła Wiera – wyjaśniła Maria powoli. – Znalazła przejechaną zakonnicę. Tam w lesie, tuż przy wjeździe do wsi. Ewelina też tam jest…

      – Moja żona?! – krzyknął z niedowierzaniem Marek Zaręba. – Nic jej nie jest?!

      – Młody, ubieraj się. Idziemy – zarządził Daniel Podgórski, biorąc kurtkę.

      – Ja też idę, nie ma mowy – wtrącił się Paweł Kamiński, zacierając z zadowolenia dłonie. – Cała wieś pewnie już tam jest. Kurwa, też chcę to zobaczyć. Nie ma mowy, żebym to przegapił. W końcu nie codziennie mamy takie emocje.

      Daniel zgromił go wzrokiem, ale Kamiński już wkładał kurtkę.

      – Rosół, ty i Maria zostajecie tutaj.

      Janusz


Скачать книгу