Oblężenie. Geraint Jones

Oblężenie - Geraint  Jones


Скачать книгу
dnia marsz trwał zaledwie kilka godzin. Wrześniowe słońce zachodziło z naszej prawej flanki, gdy szliśmy na południe w głąb germańskiej krainy. Zmierzch zapadł w postaci agresywnej różowości, odpowiadającej nasiąkniętej krwią ziemi, którą zostawiliśmy za sobą. Jenieckie szeregi były milczące, ale nasi strażnicy hałaśliwi, wznosili rykiem śpiewy, w których mogłem się jedynie domyślać pieśni zwycięstwa. Trzej Batawowie obok mnie rozumieli słowa; z każdym zaśpiewem twarz Branda wykrzywiała coraz większa wściekłość. Było mało prawdopodobne, żeby ten człowiek przeżył długo w niewoli, okazując tak jawną pogardę swoim nowym panom.

      Nie padł rozkaz zatrzymania się. Germanie po prostu przestali nas poganiać. Widząc, że wojownicy zaczynają rozpalać ogniska, legioniści rzymscy i żołnierze pomocniczy zwalili się na ziemię. Wielu momentalnie usnęło. Chciałem pójść w ich ślady, ale sen, podobnie jak śmierć, nie był zainteresowany wzięciem mnie w swoje objęcia.

      Kikuta dręczyły własne myśli. Leżał obok mnie, głos miał cichy, ochrypły z pragnienia.

      – Nie pogrzebaliśmy ich, Feliksie.

      – Nie – przyznałem.

      – Nie pogrzebaliśmy ich.

      Wiedziałem, o co mu chodzi. Kikut wyobrażał sobie, jak naszych towarzyszy rozdziobują kruki. Rozszarpują wilki i lisy. Zasługiwali na coś lepszego, ale nie otrzymają tego z rąk naszych wrogów. To była wojna. Jeśli nie chodziło o zapobieżenie zarazie, rzymska armia także nie rozciągała uprzejmości grzebania zwłok na swoje ofiary.

      – Oddamy im cześć, kiedy wrócimy nad Ren – dodałem otuchy przyjacielowi, mając nadzieję, że słowa nie zdradzą moich prawdziwych uczuć. – Możemy im poświęcić świątynię.

      – Ren? – Kikut prychnął żałośnie. – Nigdy więcej nie ujrzymy tamtych fortów, Feliksie. Nigdy więcej nie postawimy nogi na terenie cesarstwa. Prowadzą nas na południe. Zmierzamy do ich miast i na targi niewolników.

      Jednak Kikut się mylił, bo kiedy następnego ranka zostaliśmy poderwani na pokryte pęcherzami nogi, pomaszerowaliśmy na zachód.

      Na zachód i w stronę terenów rzymskich.

      3

      W drugim dniu zniewolenia nadzieja płonęła we mnie jasno. Głos w głowie zaczął mi szeptać, że niewola będzie krótkotrwała. Że Arminiusz dąży do porozumienia z Rzymem i że my, jeńcy, zostaniemy oddani cesarstwu w geście dobrej woli.

      Walczyłem z tym głosem, ale z każdym kilometrem przebytym w kierunku zachodnim robił się donośniejszy i ośmieliłem się marzyć o pożywieniu, ogniskach i posłaniu.

      Byłem głupcem.

      Dowodem mojej głupoty był mały rzymski fort płonący gwałtownie nad rzeką Lippe, nad którą przypuszczalnie został wzniesiony jako element łańcucha zaopatrzeniowego armii. Z wnętrza, zza niskiej palisady dobiegały krzyki. Wydawali je ludzie, którzy wcześniej poszukali tam schronienia, a teraz byli pożerani przez płomienie. Przed ścianą ognia piętrzyły się zwłoki tych, którzy próbowali walczyć.

      Warus, przekonany przez Arminiusza, że prowincja jest spokojna tak długo, jak długo jest obsadzona wojskowymi garnizonami, wysłał oddziały ze swoich legionów oraz kohort wojsk pomocniczych, żeby obsadzić szereg warowni wzdłuż rzeki. Ich zadaniem było zaopatrywanie armii gubernatora podczas ekspedycji karnych przeciwko plemionom germańskim, ale Arminiusz ponownie wykorzystał swój związek z Warusem, żeby namówić go do porzucenia trasy zaopatrzeniowej i skierowania legionów na północ, w głąb lasów.

      Teraz wyglądało na to, że Arminiusz wypleniał resztki obecności rzymskiej na wschód od Renu.

      – Arminiusz się nie zatrzyma. – Brando pokręcił głową, jego granitowa szczęka drżała. Trzej Batawowie trzymali się w marszu obok mnie, chociaż milczeli aż do teraz. Ich oddział też został zdziesiątkowany podczas walki w lesie, więc Brando zaznał dość perfidii Arminiusza, żeby się domyślić jego zamiarów. – Nie zamierza skłonić Rzymu do zajęcia miejsca przy stole – ciągnął. – Chce go ujrzeć na kolanach.

      Nie odpowiedziałem.

      – Garnizon prawie nie stawił oporu. – Brando splunął, patrząc na pole świadczące o nierównej walce. – Nie zorientowali się, co ich czeka.

      Dowodem jego słów były trupy. Wszystkie w rzymskim odzieniu, żadnych Germanów wśród poległych. Za nimi otwarta na oścież brama małego fortu buchająca płomieniami.

      – Zaskoczyli ich – zaryzykowałem domysł. – Jeśli nie dotarł tutaj nikt ocalały z rzezi, nie mogli wiedzieć, co się stało w lesie.

      Brando chrząknął, przyznając mi rację.

      – Według Rzymu Arminiusz i jego ludzie są nadal naszymi sprzymierzeńcami. Przypuszczalnie po prostu wjechali przez otwartą bramę.

      – Ile jest fortów nad Lippe?

      – Czy to ważne? W żadnym nie wiedzą, co nadciąga. Załatwi je jeden po drugim i uderzy na główne bastiony legionów nad Renem.

      Wyglądało na to, że Brando ma rację, gdyż następnego dnia, po marszu wzdłuż rzeki, dotarliśmy do kolejnej małej warowni. Garnizon został rozbity, ale fort stał nietknięty, z wrotami rozwartymi zapraszająco i szeroko, niczym nogi obozowej kurwy. Dwaj martwi żołnierze pomocniczy leżeli na stratowanej ziemi obok bramy, podczas gdy kilkudziesięciu innych zagoniono i przyłączono do naszej rosnącej gromady niewolników. Tych ostatnich pojmanych popędzały ku nam wrzaski ich byłego dowódcy – sześciu germańskich wojowników znajdowało wielką radość w skórowaniu go żywcem. Patrzyliśmy na tę nową torturę otępiałym wzrokiem.

      Padły wrzaskliwe germańskie rozkazy. Poparły je ostrza włóczni.

      – Chcą, żebyśmy rozebrali fort – przetłumaczył Brando. – Potrzebują dobrego drewna.

      Pognano nas w stronę palisady. Wojownicy byli na tyle sprytni, żeby nie dać swoim jeńcom narzędzi do rąk, i wzięli na siebie zadanie przecinania lin i wyciągania gwoździ. Potem my, jeńcy o mięśniach obolałych i wyczerpanych, dźwignęliśmy belki na zgięte grzbiety i ruszyliśmy w stronę mostu nad rzeką.

      To było miejsce, które bardzo dobrze pamiętałem.

      Obejrzałem się szybko, żeby zerknąć na idącego za mną Kikuta. Byliśmy już tutaj. Zbudowaliśmy ten most, a ja przelałem krew na jego deskach, kiedy Germanie zastawili pułapkę na naszą grupę roboczą.

      Kiedy myślałem o tym doniosłym letnim dniu, umysł zaczął płatać mi figle. Słyszałem szczękanie mieczy. Czułem opór czaszki Germanina, kiedy wbiłem mu ostrze w mózg, a potem wodę dławiącą mi płuca, gdy Tytus wrzucił mnie do rzeki. Moja nostalgia była tak silna, że przez moment wyobraziłem sobie Mikona niosącego z wysiłkiem belkę po moście.

      – Feliks? – zagadnął mnie, czując na sobie mój wzrok. – Kikut?

      To nie było złudzenie.

      – Mikon – zdołałem powiedzieć, obejmując chłopaka spojrzeniem i zwalczając pragnienie rzucenia swojego brzemienia i wzięcia żołnierza w ramiona. – Nie rzucaj kłody! – ostrzegłem go, obawiając się, że mógłby pomyśleć to samo i ściągnąć na siebie wściekłość strażników.

      Przyjrzałem mu się uważnie. Był zmaltretowany i zakrwawiony jak my wszyscy, kończyny miał wychudłe, ale na twarzy zachował ten sam idiotyczny uśmiech zmieszania, który obnosił od chwili, gdy go ujrzałem polerującego zbroję przed namiotem naszej drużyny.

      – Porozmawiamy później – obiecałem mu. – Znajdę cię.

      Dotrzymanie słowa nie było wcale łatwe. Ciemność zapadła,


Скачать книгу