Oblężenie. Geraint Jones
zdechł. Zamiast tego tańczył wokół mnie, a ja się wysilałem, żeby nadążyć wzrokiem za jego ostrzem, które rozmazywało się w świetle pochodni, śpiewające żelazo mijało mnie o centymetry i sekundy. Nasze ostrza się zwarły i poczułem, że moje życie zbliża się do końca, gdyż siły opuszczały mnie z każdym dźwięczącym sparowaniem ciosu. Z każdym zdyszanym oddechem.
– Zdychaj, cipo! – wrzasnąłem, a potem wydałem z siebie wysokie zawodzenie, które sprawiło, że wojownik się skrzywił – byłem dla niego obcy i do jego plemiennego umysłu zaczęły się wsączać przesądy: opowieści, które staruchy snuły szeptem przy ogniskach, zagrzebane głęboko w duszy historie o złośliwych duchach.
Na taką złość Germanin wykrzyczał własne wyzwanie i zaatakował. Nasze ostrza znowu się zwarły. Tak jak i nasz wzrok. Poznałem po jego oczach, że wiedział, iż mnie pokonał, zanim walka w ogóle się zaczęła. Co on dostrzegł w moich źrenicach w momencie, w którym się zorientowałem, że sekundy dzielą mnie od śmierci? Czułem już na barkach jej mocny chwyt, ciągnący mnie, zwalający z nóg.
Wylądowałem na ziemi, ostatni oddech uleciał mi z piersi. Wybuchnął chór germańskich okrzyków, a ja spojrzałem w górę, mój przeciwnik stał z mieczem przy boku, z oczami wbitymi w podłoże. Tuż przed nim stał starszy wojownik, wykrzykując wyzwiska, wraz z którymi na twarz młodszego pryskała ślina. Nie rozumiałem wściekłych słów, ale domyśliłem się ich znaczenia z gestów wskazujących ciała ofiar oraz mnie samego – niewolnicy mieli swoją cenę, a ten człowiek jej nie zapłacił. Należeliśmy do Arminiusza i żyliśmy tak długo, jak długo byliśmy przydatni.
Nie traciłem czasu, tylko zacząłem się czołgać w kierunku Mikona. Popędzały mnie mocne kopniaki Germanów. Syknąłem na niego, żeby się ruszył, po czym chyłkiem przekradliśmy się z powrotem ku gromadzie jeńców, zostawiając za sobą sprzeczkę rozgoryczonych członków plemienia.
Przeżyjemy tę noc.
5
Przeżyliśmy nawet dłużej. Rano, gdy podniesiono nas kopniakami i obelgami, zostaliśmy napojeni i nakarmieni przez naszych germańskich panów. Woda smakowała ohydnie. Mięso było twarde i żylaste.
Nigdy w życiu jedzenie tak mi nie smakowało.
Kikut się uśmiechnął, budził się jego prawdziwy duch.
– To muszą być moje urodziny.
Z pożywieniem zjawiły się najbardziej podstawowe środki lecznicze i Kikut syczał z bólu, kiedy zszywałem resztki jego ucha.
Zabawne, jak szybko może się zmienić sposób pojmowania szczęścia. Byłem pewny, że są w Rzymie obrzydliwie bogaci senatorowie, którym dzień psuje poplamiona toga albo zbyt mocno przyprawione trzecie danie. W przeszłości byłem winny podobnej małostkowości, ale tego ranka, przynajmniej na krótką chwilę, sytuacja, w jakiej się znajdowałem, w jakiś sposób się zatarła. Miałem dość jedzenia w skurczonym żołądku, żeby czuć się jak nowo narodzony. Słońce wyszło zza chmur, żeby ogrzać mnie swoimi promieniami, a obok siebie miałem dwóch drogich towarzyszy. Tak, byłem niewolnikiem, lecz przynajmniej przez krótki czas czułem się szczęśliwy. Życie jest dziwne.
Wymaszerowaliśmy z obozowiska nieco bardziej wyprostowani, z oczami trochę mocniej błyszczącymi. Belki zostały za nami; nie wiedziałem, w jakim celu je tam złożyliśmy, ani mnie to nie obchodziło. Mój niemal radosny nastrój trwał, póki nie wspięliśmy się na szeroki grzbiet wzgórza i po raz pierwszy dane mi było ujrzeć ogrom zwycięskiej armii Arminiusza.
Była potężna. Plemiona się zgromadziły i rozpostarły szyki niczym opończę na swym kraju.
Odwróciłem się do Branda. Bataw stał się trwałym elementem obok mnie, jego solidna obecność podnosiła na duchu.
– Wodzowie stają za nim – odezwałem się. – Pokazał im, że Rzym można pokonać.
Brando skinął głową.
– Germanie cenią mocnego człowieka.
A kto był silniejszy od księcia, który unicestwił trzy rzymskie legiony?
– Póki będzie zwyciężał, będą go popierali – dodał.
Patrzyłem na wijącą się wstęgę ludzi, która rozciągała się przed nami. Nie maszerowali w tak regularnym szyku jak armia rzymska, ale napawali takim samym strachem. Jaką szansę miały forty nad Lippe wobec takiej mnogości wrogów? Zdawało się, że nic nie jest w stanie zatrzymać Arminiusza aż do Renu, gdzie liczebność będzie miała dużo mniejsze znaczenie, gdyż byłby zmuszony stawić czoło Rzymianom skrytym za kamiennymi murami. Gdyby tam zatriumfował… jaka siła stanęłaby między nim a samym Rzymem?
Nie było takiej.
Coś musiało powstrzymać Arminiusza i jego armię. Ktoś musiał powstać i walczyć.
Minęły trzy dni, zanim znaleźliśmy tych ludzi.
Przez trzy kolejne dni maszerowaliśmy wzdłuż rzeki. Mijaliśmy warownie obrócone w perzynę przez germańskie siły przednie, wzór był znajomy: zwłoki leżały na ziemi; rozbrzmiewały wrzaski, gdy torturowano mężczyzn i gwałcono kobiety; brano jeńców i rabowano kosztowności; niekiedy wzywano nas, niewolników, do pracy, żebyśmy kopali groby albo przenosili ciężary. To nie były radosne chwile i większość ludzi wycofywała się w głąb siebie. Rozmowy były stłumione, gdyż oszczędzaliśmy siły mięśni i umysłów.
Germańscy wojownicy nie mieli takich zahamowań. Śpiewali, maszerując. Śpiewali, zabijając. Śpiewali, plądrując. To był ich czas, a oni wiedzieli, że gdyby przekroczyli Ren, Cesarstwo Rzymskie byłoby dojrzałe, żeby je wypatroszyć.
A potem, tydzień po klęsce armii Warusa, coś się zmieniło w szeregach germańskich plemion. To było wrażenie – ulotne, ale obecne. Śpiewy ucichły. Mniej się śmiano. Napięte barki były oznaką nerwowości, nie fanfaronady.
– Coś się stało. – Brando także to wyczuł. – Złego dla nich, a dobrego dla nas.
Pokazał gestem, a ja powlokłem się za nim, aż znaleźliśmy się na zewnątrz kohorty jeńców. Zarządzono postój i widziałem, że Germanie wysłali jeźdźców, którzy pognali wzdłuż naszych flank na chłostanych wierzchowcach. Brando nadstawił uszu, żeby pochwycić fragmenty rozmów. W końcu usłyszał tyle, że się uśmiechnął.
– Fort zamknął wrota. Duży.
– Arminiusz nie może go obejść – pomyślałem na głos. Germański książę dowiódł już, że jest mistrzem taktyki. Nie popełniłby błędu polegającego na pozostawieniu rzymskiego garnizonu na swoich tyłach, skąd legioniści mogliby atakować jego tabory i zapasy.
– Nie – przyznał Brando. – Zamierza go zaatakować.
Nie byłem świadkiem ataku, tylko jego skutków. Germanie już nie śpiewali.
Krzyczeli.
Widzieliśmy ich rannych wynoszonych z bitwy, która srożyła się niemal dwa kilometry od nas, za zasłoną wąskiego pasa drzew. Walka zaczęła się od ryku z germańskich gardeł, ale to wyzwanie zamieniło się szybko we wrzaski bólu. Widziałem bełty strzał sterczące ze skrwawionych ciał wielu rannych.
Wreszcie starcie się skończyło. Krzyki okaleczonych i konających trwały. Słyszałem jedno słowo powtarzane bez końca przez poszkodowanych, którzy nas mijali. Zapytałem Branda, co ono oznacza.
– Matka.
Zaczęli znosić z pola walki swoich poległych; przy stu przestałem liczyć. Brando się uśmiechał. Ostrzegłem go, żeby ukrył swoje uczucia, jeśli nie chce uczestniczyć w życiu pozagrobowym swoich wrogów, w jakie wierzyli Germanie. Podziękował