Buntowniczka. Lisa Kleypas
wspomniała, skąd się ono w tobie weźmie?
Helen pokręciła głową.
− Dodała tylko, że nie przynosi go bocian, jak mówią nianie.
Rhys popatrzył na nią z desperacją i niedowierzaniem.
− Czy wszystkie młode kobiety z wyższych sfer są takimi ignorantkami w tej materii?
− Większość – przyznała. – Mąż decyduje, co panna młoda powinna wiedzieć, i ma ją wszystkiego nauczyć w noc poślubną.
− Mój Boże… Sam już nie wiem, komu współczuć – westchnął Rhys.
− Oczywiście pannie młodej – rozstrzygnęła bez wahania Helen.
Niespodziewanie go to rozbawiło. Zachichotał, ale kiedy poczuł, że Helen sztywnieje, przygarnął ją do siebie mocniej.
− Skarbie, nie śmieję się z ciebie. Po prostu wcześniej nie musiałem nikomu wyjaśniać, jak to jest z seksem. I szczerze ci mówię, nie mam pojęcia, co zrobić, żeby to zabrzmiało pociągająco.
− Och… – szepnęła.
− Nie zdarzy się nic strasznego – zapewnił. – A wiele rzeczy na pewno ci się spodoba. – Przyłożył policzek do jej głowy, a jego głos nabrał kuszącej miękkości. – Najlepiej, jeśli ci wytłumaczę w trakcie, kiedy już będziemy to robić, dobrze? – Czekał cierpliwie, aż niepewnie skinęła głową. – W takim razie idziemy do łóżka.
Helen, chętna, choć pełna wahania, dała się podprowadzić do wielkiego łoża. Nogi miała jak z galarety. Próbowała szybko wsunąć się pod kołdrę, ale Rhys bezceremonialnie pociągnął ją za kostkę, aż znalazła się na krawędzi łóżka.
− Zaczekaj.
Krwisty rumieniec oblał ją aż po szyję. Była prawie naga, nie licząc pończoch, batystowej koszulki i pantalonów ze szparą w kroku.
Rhys, nie puszczając smukłej kostki, odzianej w pończochę, drugą ręką przesunął po nodze Helen. Zmarszczył czoło, kiedy zobaczył, że bawełniana pończocha jest w paru miejscach zacerowana.
− Niedopuszczalne, żeby tak piękne nogi były odziane w taką tandetę – mruknął. Jego dłoń zabłądziła wyżej, do podwiązki i opaski zapiętej na udzie. Stara, rozciągnięta guma dawno przestała być elastyczna i wrzynała się w ciało, znacząc je czerwonym śladem.
Rhys odpiął podwiązkę. Jego mars się pogłębił, kiedy zobaczył storturowaną skórę uda.
− Uch – mruknął z tym swoim walijskim akcentem. Helen słyszała już podobne mruknięcie przy różnych okazjach, kiedy Rhys był czymś mocno zniesmaczony.
Ściągnął jej pończochę i z obrzydzeniem cisnął na dywan razem z podwiązką i gumą, po czym zabrał się do drugiej nogi.
− Muszę je potem założyć – powiedziała Helen, bojąc się o ten ważny element swojego stroju.
− Dostaniesz nowe pończochy. I eleganckie podwiązki z gumami.
− Ale te dobrze mi służyły!
− Masz po nich ślady na skórze. – Rhys zwinął drugą pończochę w kulkę i cisnął prosto w otwarte palenisko kominka. Wylądowała na płonących polanach i momentalnie zajęła się ogniem.
− Dlaczego ją spaliłeś? – W głosie Helen zabrzmiała nuta gniewu.
− Nie była dla ciebie dość dobra.
− Ale była moja!
Rhys nie zamierzał się kajać.
− Przed wyjściem dostaniesz ode mnie tuzin lepszych. Zadowolona?
− Nie. – Z nadąsaną miną Helen odwróciła od niego wzrok.
− To były stare, tandetne, bawełniane pończochy – powiedział ze zniecierpliwieniem. – Wiele razy cerowane. Założę się, że podkuchenne w mojej kuchni noszą lepsze.
Helen, mająca za sobą lata praktyki w roli rodzinnego rozjemcy Ravenelów, przytrzymała język za zębami i policzyła dwa razy do dziesięciu, zanim uznała, że może odpowiedzieć.
− Mam tylko kilka par pończoch – wyjaśniła w końcu. – Zamiast kupować nowe, wolę cerować stare, a zaoszczędzone pieniądze wydać na książki. Może taki kawałek dzianiny nie ma dla ciebie wartości, ale dla mnie jest ważny.
Rhys milczał z brwiami ściągniętymi na czole. Widziała, że jest gotów na dalszy spór. Tymczasem kompletnie ją zaskoczył, kiedy odezwał się łagodnym głosem:
− Przepraszam, Helen. Zachowałem się bezmyślnie. Nie powinienem niszczyć twoich rzeczy.
Wiedząc, że Rhys Winterborne nie należy do mężczyzn skłonnych do przeprosin, a tym bardziej do kajania się, Helen złagodziła swój gniew.
− Przyjmuję przeprosiny.
− Od tej pory będę traktował twoją własność z należnym szacunkiem.
Helen uśmiechnęła się kpiąco.
− Niewiele wniosę do twojego majątku, jeśli nie liczyć dwustu orchidei.
Dłonie Rhysa opadły na jej barki, palce zaczęły się bawić ramiączkami koszulki.
− Zechcesz je zabrać z Hampshire? – zapytał.
− Wątpię, żeby starczyło tu dla nich miejsca.
− Już ja znajdę miejsce.
Popatrzyła na niego wielkimi oczami.
− Naprawdę?
− Oczywiście. – Z uwodzicielską delikatnością gładził krągłości jej ramion. – Musisz mieć wszystko, czego ci potrzeba do szczęścia. Orchidee… książki… czy tkalnię jedwabiu na najcieńsze pończochy.
Śmiech ugrzązł jej w gardle, a puls przyspieszył, kiedy dłonie wzmocniły pieszczotę.
− Błagam, nie kupuj dla mnie wytwórni pończoch.
− Już ją mam. W Whitchurch. – Pochylił się, aby ucałować jasną skórę jej barku. Muśnięcie jego ust było ciepłe i ulotne niczym promień słońca. – Zabiorę cię tam któregoś dnia, jeśli zechcesz. To imponujący widok – rzędy wielkich maszyn przerabiających surowy jedwab na nici cieńsze od twojego włosa.
− Chciałabym to zobaczyć – powiedziała z takim entuzjazmem, że aż się uśmiechnął.
− I zobaczysz. – Przesiał między palcami jej jasne loki. – Będziesz miała stałą dostawę pończoch i wstążek, cariad.
Rhys ułożył Helen na łóżku, wsunął ręce pod jej koszulkę i dotarł do wiązania pantalonów. Napięła się i chwyciła go za ręce.
− Jestem bardzo wstydliwa – szepnęła.
Delikatnie musnął wargami jej ucho.
− W jaki sposób wstydliwa dama sobie życzy, abym zdjął jej bieliznę? Szybko czy powoli?
− Szybko… tak myślę.
Ściągnął jej majtki, zanim zdążyła wziąć kolejny oddech, jednym sprawnym ruchem. Jej nagie uda pokryły się gęsią skórką.
Rhys wyprostował się i zaczął rozluźniać węzeł krawata. Helen, rozumiejąc, że zamierza się przed nią rozebrać, wsunęła się w pościel i podciągnęła pod brodę kołdrę z edredonowego puchu. Łóżko było miękkie i czyste; czuła świeżą woń sody do prania. Ten zapach przypominał jej Eversby Priory. Trwała nieruchomo, wpatrzona w ogień