Buntowniczka. Lisa Kleypas
pozwól, że zrobię to, co mam zrobić. – Ujął jej lewą dłoń i zaczął wsuwać na serdeczny palec pierścionek z księżycowym kamieniem. Nagle się zawahał. – Jak ci się oświadczyłem po raz pierwszy? – Był spięty i obawiał się odrzucenia. Naprawdę nie mógł sobie przypomnieć, co wtedy mówił.
Wyraz rozbawienia przemknął przez twarz Helen.
− Przedstawiłeś obopólne korzyści, a potem tłumaczyłeś, że nasze przyszłe cele są zgodne.
Z zakłopotaniem pokręcił głową.
− Nikt dotąd nie zarzucał mi, że jestem romantyczny – mruknął.
− A gdybyś był romantyczny, jak byś się oświadczył?
Zastanawiał się przez chwilę.
− Zacząłbym od nauczenia cię walijskiego słowa – hiraeth. Nie ma odpowiednika w angielskim.
− Hiraeth – powtórzyła, naśladując jego „r”.
− Tak. Oznacza tęsknotę za czymś, czego już nie ma albo co nigdy nie istniało. Może chodzić o osobę, miejsce czy jakiś okres w życiu… To smutek duszy. Hiraeth trwa w Walijczyku, nawet gdy jest bliski szczęścia, przypominając mu, jaki jest ułomny.
Helen zmarszczyła czoło.
− I tak czujesz?
− Od dnia, w którym przyszedłem na świat. – Rhys popatrzył na jej drobną, śliczną twarz. – Ale nie wtedy, kiedy jestem z tobą. Dlatego właśnie chcę cię poślubić.
Helen się uśmiechnęła. Sięgnęła dłonią za jego kark i musnęła skórę pieszczotą tak lekką, jakby ktoś przeciągnął po niej muślinem. A potem, wspinając się na palce, przyciągnęła jego głowę i pocałowała go. Jej wargi były delikatniejsze od kwietnych płatków, wilgotne i jedwabiste. Przeniknęło go nieznane, przedziwne uczucie poddania się; porażająco delikatna słodycz rozmiękczyła jego wnętrze.
Helen przerwała pocałunek i opadła na pięty.
− Widać postęp w twoich oświadczynach – powiedziała i podstawiła dłoń, aby wreszcie wsunął jej pierścionek na palec.
Rozdział 5
Rhys trzymał Helen za rękę, prowadząc ją wewnętrznym pasażem. Był to rodzaj galerii z oknami, która wiodła od drzwi jego gabinetu na jedno z wyższych pięter.
Po raz kolejny tego dnia przeniknęło ją poczucie nierzeczywistości. Sama była tym, co robiła. Krok po kroku opuszczała swoje dawne życie, zamykając sobie drogę powrotu. Przy czym nie była to żadna szalona rejterada, tylko poważna decyzja o konsekwencjach zaważających na jej przyszłości.
Szerokie barki Rhysa zdawały się wypełniać całą klatkę schodową, którą wchodzili na górę. Po chwili stanęli w niewielkim korytarzu, zakończonym eleganckimi, lśniącymi drzwiami, pomalowanymi na czarno. Otworzył je i weszli do dużego pustego budynku. Miał pięć kondygnacji otaczających wielki hol i centralne, paradne schody. Nie było widać żadnej służby. Dom był bardzo czysty i pachniał nowością – świeżą farbą, terpentyną, woskiem do podłóg – ale niewiele w nim było mebli. W pustych, wielkich przestrzeniach dzwoniło echo.
Helen odruchowo pomyślała o przytulnie zagraconym Eversby Priory, pełnym świeżych kwiatów i dzieł sztuki, z podłogami pokrytymi wytartymi wzorzystymi dywanami. W jej domu na stolikach zalegały sterty książek, kredensy i serwantki uginały się od kryształów, porcelany i sreber, a para czarnych spanieli − Napoleon i Josephine − wałęsała się po pokojach, oświetlonych przez lampy z frędzlastymi abażurami. Codziennie podawano popołudniową herbatę z ciepłymi bułeczkami, konfiturami i miodem. Wieczorami była muzyka, gry, słodycze, grzane wino z korzeniami i długie rozmowy, prowadzone z głębokich klubowych foteli. Helen nigdy nie mieszkała poza Hampshire, słoneczną krainą strumieni i łąk.
Nie byłoby jej łatwo mieszkać w centrum Londynu. Rozglądając się po milczącym, sterylnym otoczeniu, próbowała wyobrazić sobie ten dom jako białe malarskie płótno czekające na kolory. Jej spojrzenie wędrowało po rzędach skrzących się słońcem okien, sięgających sufitu.
− Ładnie tutaj – powiedziała.
− Na razie dom jest zbyt pusty i surowy – odrzekł Rhys. – Ale nie mam czasu go urządzić, muszę doglądać interesu.
Prowadził ją przez długi hol do pokojów w amfiladzie. Nieumeblowany przedpokój wiódł do dużej, kwadratowej sypialni o wysokim, sklepionym suficie i kremowych ścianach. Puls Helen przyspieszył i lekko zakręciło się jej w głowie.
Przynajmniej to pomieszczenie wyglądało na zamieszkane. Pachniało w nim woskiem świec, cedrowymi kadzidełkami i kominkiem. Pod jedną ze ścian ustawiono długą, niską toaletę, na której stały rzeźbiona drewniana kasetka oraz taca z różnymi przedmiotami: kieszonkowym zegarkiem, szczotką i grzebieniem. Na podłodze leżał turecki żółto-czerwony dywan. Masywne mahoniowe łoże z rzeźbionymi kolumnami stało pośrodku przeciwległej ściany.
Helen podeszła do kominka, aby przyjrzeć się rzeczom stojącym na okapie – zegarowi, podwójnemu świecznikowi i wazie z zielonego szkła, w której magazynowano drewniane patyczki do rozpalania lamp i świec. W kominku jaśniał ogień. Czyżby Rhys zawczasu wydał służbie polecenie? Z pewnością byli przygotowani na jego obecność tutaj w samym środku dnia. A sekretarka, pani Fernsby, wiedziała o każdym ruchu szefa.
Brawura tego, co za chwilę miała zrobić, sprawiła, że pod Helen ugięły się nogi. Jednak dokonała wyboru i nie było już drogi powrotnej. A nawet gdyby była, i tak by się nie cofnęła. Poza tym jeśli spojrzeć na całą sytuację z rozumowego punktu widzenia – co właśnie usiłowała zrobić – prędzej czy później będzie musiała się oddać temu mężczyźnie, jak każda panna młoda po ślubie.
Rhys zasłonił okna i pokój pogrążył się w półmroku.
Helen patrzyła w trzaskające płomienie.
− Muszę polegać na tobie… − Starała się nadać swojemu głosowi spokojne brzmienie. − Będziesz mi mówił, co mam robić. − Drżącymi rękami wyciągnęła z włosów długą szpilę i zdjęła kapelusz razem z welonem. Opuściła rękę, trzymając go palcami za wąskie rondo.
Czuła, że Rhys stanął za nią. Położył dłonie na jej barkach, zsunął je do łokci, wrócił do góry i znów w dół − uspokajającymi ruchami masował jej napięte mięśnie. Helen z wahaniem odchyliła się i oparła o jego pierś.
− Byliśmy już w łóżku – usłyszała szept. – Pamiętasz?
Momentalnie się zmieszała.
− Chodzi ci o ten czas w Eversby Priory, kiedy dochodziłeś do siebie po wypadku? – zapytała, czerwieniąc się po uszy. – Ale to nie było łóżko w tym sensie.
− Pamiętam, że płonąłem od gorączki, a noga straszliwie mnie bolała. I wtedy usłyszałem twój głos, a na czole poczułem dotyk chłodnej dłoni. I dałaś mi coś słodkiego do picia.
− Herbatę z orchidei. – Helen zdobyła sporą wiedzę o leczniczych właściwościach roślin, wertując roczniki kobiecych magazynów, które zostały jej po mamie.
− A potem pozwoliłaś mi oprzeć głowę o tutaj. – Jego dłoń przesunęła się do przodu i spoczęła w zagłębieniu pod obojczykiem.
Helen gwałtownie wciągnęła powietrze.
− Nie myślałam, że będziesz coś pamiętał. Byłeś bardzo chory.
− Będę to pamiętał aż do mojego ostatniego tchnienia. – Dłoń Rhysa łagodnym ruchem podkreśliła krągłość jej