Głód. Graham Masterton
nie zdążył jeszcze wspiąć się na siedzenie dla pasażera, gdy Willard zapalił silnik. Szerokim łukiem objechali dziedziniec i skierowali się do północno-zachodniej bramy, pędząc wzdłuż stajni, garaży i płotu wymalowanego białą farbą.
Radio w jeepie grało akurat Coward of the Country Kenny’ego Rogersa. Dźwięki piosenki z trudem przebijały się przez warkot motoru. Ed wyłączył muzykę.
– Powiesz mi wreszcie, co się stało? – zapytał Willarda.
Willard spojrzał na niego. Jechali szeroką piaszczystą drogą, prowadzącą wzdłuż pięknego zagajnika wysokich hikorii, aż dotarli do liczącego dwadzieścia trzy tysiące akrów obszaru, na którym rozciągały się pola pszenicy, obejmujące północną część South Burlington. Słońce niemalże całe skryło się już za horyzontem i nad dojrzewającą pszenicą skrzył się ostatni karmazynowy promień, nadając jej niesamowitą, nienaturalną barwę.
– Nie wiem – odparł Willard niepewnie. – Najlepiej będzie, jak sam to zobaczysz. Myślę, że nie mam wystarczających kompetencji, aby to osądzić.
– Ty nie masz kompetencji? To kto je ma mieć, ja? – zdziwił się Ed. – Zajmujesz się zbożami od prawie czterdziestu lat, podczas gdy ja przez niemal cały ten czas siedziałem na dupie w biurze w Nowym Jorku i doradzałem starszym paniom, w jaki sposób najlepiej mogą zabezpieczyć swoje dolary, uciułane na czarną godzinę.
Willard przez chwilę zastanawiał się, po czym wzruszył ramionami.
– Mogę ci jedynie powiedzieć, że jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego; mało – nie słyszałem o czymś takim. Nie proszę cię, żebyś na to spojrzał, dlatego że mam nadzieję, iż potrafisz ocenić, co to takiego. Jestem pewien, że nie potrafisz. Chcę, żebyś to zobaczył, ponieważ to jest twoja farma.
– Chodzi o tegoroczne zbiory?
Willard pokiwał głową.
– Nawet nie potrafię tego opisać, Ed. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Naprawdę. Od czterdziestu lat, czyli od początku.
Jeep pędził wśród płaskiego, powoli szarzejącego krajobrazu. Zbliżała się noc. Niebo przybierało coraz ciemniejszą barwę, począwszy od kwiecistego koloru jasnoczerwonej róży, poprzez zimny błękit, aby wreszcie zatrzymać się na ciemnym, ciężkim granacie. Nad horyzontem pojawił się kremowy księżyc. Ed siedział w milczeniu na swoim siedzeniu, z rękami założonymi za głową, i obserwował przesuwające się powoli przed nim pola.
Jego pola. Ciągle jeszcze nie bardzo w to wierzył. Myśl, że rzeczywiście jest właścicielem osiemdziesięciu pięciu tysięcy akrów South Burlington Farm – myśl, że każdy skrawek ziemi, każdy pyłek kurzu w promieniu dziesięciu mil jest jego osobistą własnością – ciągle jeszcze zdawała się niedorzecznym snem.
South Burlington, jak się zdawało, od zawsze należała do jego ojca. Utrwaliło się to, gdyż był jej właścicielem i jej najbardziej oddanym pracownikiem, harującym tu od świtu do nocy. Każda kropla potu z jego ciała oddana została tej ziemi. Każdy ból – jej poświęcony. Ojciec Eda, Dan Hardesty, był niskim, krępym, stanowczym człowiekiem. Nie był ani odrobinę przystojny i ciągle chodził w brudnych, poprzecieranych levisach. Potęgę swej farmy zbudował dzięki gwałtownej (mawiano: agresywnej) mechanizacji, sprytnemu handlowi i bezlitosnemu wykupywaniu sąsiednich posiadłości, kiedy tylko się dało. Również dzięki temu, że nigdy nie sypiał dłużej niż cztery godziny na dobę.
Dla Eda, jego matki i starszego brata, Michaela, ojciec był człowiekiem nieśmiertelnym i niezniszczalnym. Aż do momentu, gdy ostatniego lata, w pełni żniw, ojciec osunął się niespodziewanie na ziemię, na swoim polu, pod pięknym, bezchmurnym niebem koloru gotującego się atramentu. Wówczas rodzina zrozumiała, że starszy pan nie będzie przecież żył wiecznie. Zaledwie tygodnie, jeśli nie dni, dzieliły od śmierci Dana Hardesty’ego, założyciela South Burlington Farm, najbogatszego człowieka w Kingman County, w stanie Kansas. Ktoś musiał przejąć po nim wszystko to, co zbudował przez tyle lat.
Michael, równie gwałtowny i dumny jak jego ojciec, był jego prawnym następcą i on dziedziczył farmę. Już jako nastolatek spędzał wiele czasu, ucząc się wszystkiego, co się dało, na temat hodowli i upraw. To jego młodzieńczy upór przyczynił się do skomputeryzowania farmy. Ed, wysoki i żylasty, wiecznie zamyślony, z niechęcią patrzył na wszystko, co było związane z rolnictwem. Chciał jak najszybciej uciec – z farmy, z Kingman County, a nawet ze stanu. W latach władzy Kennedy’ego i Johnsona, w okresie dzieci-kwiatów i Wietnamu, Ed wstąpił na Kansas University w Manhattanie, w stanie Kansas, i studiował ekonomię. Następnie uzupełniał wykształcenie w Columbia Business College i w końcu wylądował w Nowym Jorku, gdzie znalazł pracę w modnej wówczas korporacji kapitałowej o nazwie Blyth, Thalberg & Wong.
Ed nie lubił farmy już jako mały chłopiec. Być może jedyną tego przyczyną była świadomość, że farma nigdy nie będzie należała do niego. Ale mogły być i inne przyczyny: farma zawsze kojarzyła się z kurzem i gorącem oraz wymagającym, nie znoszącym sprzeciwu ojcem, równie stanowczym wobec niego, jak i wobec jego matki. Ojciec ćwiczył go, wypróbowywał ciągle, a może raz na zawsze pragnął go złamać? Zawsze, gdy Ed próbował wymknąć się niepostrzeżenie na randkę z którąś z dziewczyn z okolicznych gospodarstw, ojciec przydybywał go już na bramie, wynajdując jakąś pracę, która wyniknęła w ostatniej chwili i musiała być koniecznie natychmiast wykonywana; a to poskładanie worków, a to – innym razem – dokładne zamiecenie dziedzińca, tak że jeśli do dziewczyny mimo wszystko docierał, zawsze był przynajmniej godzinę spóźniony, spocony, potargany, a wymięte ubranie wisiało na nim jak na strachu na wróble. Tak przynajmniej nazwała go pewna piękna, ale bardzo złośliwa dziewczyna z sąsiedztwa. Strach na wróble.
Jednak na dzień przed pogrzebem Dana Hardesty’ego, kiedy cała rodzina była już z powagą zgromadzona na farmie, aby wkrótce towarzyszyć w ostatniej drodze człowiekowi, który tak znacznie przyczynił się do ich dobrobytu, całe życie Eda wywróciło się do góry nogami. Późnym popołudniem tego dnia Michael musiał jeszcze pojechać do banku, do Wichita, aby załatwić niecierpiące zwłoki sprawy. W drodze powrotnej, krótko po północy, na drodze numer 54 próbował wyprzedzić ciężarówkę. Działo się to niedaleko mostu nad South Ninnescah River. Niestety, nie zauważył w gęstej mgle innego samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Patrol policji ocenił, że łączna szybkość pojazdów, między którymi doszło do czołowego zderzenia, wynosiła 125 mil na godzinę.
Henry Pollock, wieloletni, niezastąpiony księgowy rodziny, po pogrzebie wziął Eda na stronę i powiedział:
– Synu, jeśli pragniesz South Burlington, jest twoja. Powiedz tylko słowo.
Pamiętał, jak spojrzał wówczas uważnie na Season, która stała lekko z boku, nie chcąc mieszać się z tłumem wszelkich babć, ciotek, wujków, kuzynów itp. W czarnym kostiumie i czarnym welonie wyglądała jak elegancki, piękny kruk. I pamiętał, co właśnie wtedy pomyślał: „Wie, że Pollock właśnie oferuje mi farmę, i wie, że nie mam wyboru, muszę powiedzieć – tak. Dlaczego więc nie podchodzi do mnie, dlaczego mi tego nie chce ułatwić? Dlaczego nie weźmie mnie pod rękę i nie powie – w porządku Ed, zrób to. To teraz twoja farma”.
Teraz już wiedział, dlaczego wówczas do niego nie podeszła. Wiedział, jadąc w jeepie obok Willarda drogą wśród pól, na których dumnie stały blade łany dojrzałej pszenicy.
Willard zapalił światła drogowe.
– Najgorsze miejsca znajdują się jakieś pół mili przed nami, po lewej stronie. Masz coś przeciwko temu, że przejadę na przełaj przez pole?
– Skoro musisz… – odparł Ed. Jego ojciec zawsze wpadał w furię, gdy odkrywał ślady kół na zasianym polu. Ed próbował podtrzymywać stanowczy zakaz wjeżdżania na wszelkie zasiewy. Farmą taką jak South Burlington