Głód. Graham Masterton
trzydziestu lat, o owalnej twarzy i niesamowicie dużych niebieskich oczach. Jasne włosy miała zawinięte w wielki kok z tyłu głowy. Jedwabny japoński kostium o pastelowych kolorach krył teraz całe jej ciało, z wyjątkiem twarzy, dłoni i kolan. Była piękna i Ed zakochał się w niej zaledwie trzy minuty po tym, jak ją po raz pierwszy zobaczył.
Season onieśmielała wielu mężczyzn. Nie odważali się jej tknąć, czerwienili się, gdy z nią rozmawiali. Lecz Ed był od niej dobre cztery cale wyższy i zawsze emanował męską pewnością siebie. Poza tym był przystojny – miał gęste, ciemne włosy, krzaczaste, czarne brwi, głęboko osadzone zielone oczy, a gdy rozmawiał z Season, ciepła barwa jego głosu i głęboka wiara w to, co mówi, zawsze były skuteczną przeciwwagą wobec jej uszczypliwych docinków. A szafowała nimi na prawo i lewo.
– Poprosiłam Dilys, żeby przygotowała ci omlet.
– Zjesz ze mną?
– Nie jestem już głodna. Samo przygotowanie wystarczyło mi na dzisiaj.
– A wyrzucanie ryby na śmietnik?
– Również przyniosło mi wiele satysfakcji.
– A więc przybyłem do w pełni usatysfakcjonowanej żony.
– Na to wygląda.
– Mamy poważny problem na polach.
– Naprawdę? – zdziwiła się. – Nie mów mi, że znowu nawaliły komputery. A może tym razem jest to jakiś ludzki problem?
– Problem dotyczy zboża. Atakuje je jakaś śnieć. Dziś wieczorem na własne oczy widziałem, jak pszenica niszczeje z minuty na minutę.
– Co zamierzasz zrobić?
– Jeszcze nie jestem pewien. Nie wiem nawet, co to za zaraza.
– To prawdopodobnie klątwa rzucona przez twojego ojca.
– Season, na polach stoi dwadzieścia akrów zgniłej pszenicy i to wcale nie jest zabawne.
Season zgramoliła się z sofy i ruszyła w kierunku barku z alkoholem.
– Przepraszam cię – powiedziała. – Jestem zgryźliwa, gdy próbuję żartować na trzeźwo. Nalać ci jednego?
– Tak, szkocką poproszę – odparł Ed. Postawił buty obok fotela. Season popatrzyła na nie takim wzrokiem, jakby obawiała się, że za chwilę buty same zaczną chodzić po pokoju. Przyrządziła sobie mocnego drinka z daiquiri i soku ananasowego, a następnie nalała Chivas Regal z lodem Edowi.
– Proszę bardzo, mój panie i władco – powiedziała, wręczając szklankę Edowi.
– Czy Sally jest już w łóżku? – zapytał Ed. Przetarł usta wierzchem dłoni i dopiero potem pociągnął łyk alkoholu.
– Dopiero od pół godziny. Przez cały czas czekała na swojego ojca razem ze mną.
Ed westchnął ciężko.
– Posłuchaj – powiedział. – Przykro mi z powodu tej ryby. Ale Willard przyssał się do mnie jak nietoperz i nie miałem ani chwili, żeby zajrzeć do ciebie. Musiałem pojechać z nim spojrzeć na pszenicę. Season, to jest cholernie poważna sprawa. Jack dziś w nocy przeprowadzi testy, a jutro poślemy próbki również do Wichita. Musiałem jechać z Willardem, nie miałem żadnego wyboru, uwierz mi.
Season znów usiadła.
– W porządku – powiedziała nieco już łagodniejszym głosem. – Usprawiedliwienie przyjęto. Zdaje się, że nigdy nie przywyknę do tego, iż wyszłam za mąż za nowojorskiego urzędnika, a potem okazałam się żoną farmera z Kansas. Jak by to nazwali socjologowie? Szokiem kulturowym? Nie, chyba raczej szokiem rolniczym.
– Season, boję się, że ta zaraza rozszerza się w bardzo szybkim tempie.
– Tak? Jak szybkim? – Season próbowała przynajmniej wyrazić zainteresowanie.
– Tak szybkim, że w połowie przyszłego tygodnia możemy nie mieć farmy.
– Mam nadzieję, że nie mówisz tego serio – powiedziała Season znudzonym głosem. Umoczyła palec w swoim koktajlu i oblizała go.
– Nie jestem pewien. Być może nie jest tak źle. Widywałem już kłosy, które obumarły dlatego, bo nie zastosowano w porę odpowiednich środków. Ale przecież nie jest to wielki problem Ameryki. Obawiać się powinniśmy jedynie suszy.
– Cóż, farmerze Hardesty, ty wiesz najlepiej. – Season patrzyła już w telewizor, powoli siorbiąc drinka.
Ed wstał z fotela.
– Pójdę do Sally powiedzieć jej dobranoc. Zechciałabyś przypomnieć Dilys o moim omlecie?
– Co powiedziałeś? – zapytała Season. Cała jej uwaga skupiona była na wielbłądach, które właśnie ukazały się na ekranie telewizora.
– Powiedziałem, że pójdę na górę i powiem Sally dobranoc.
– Lepiej tego nie rób. Z pewnością już śpi.
Zignorował tę radę i ruszył po schodach. Kiedy był w połowie, usłyszał, jak Season woła do niego:
– Twoje siedmiomilowe buty płaczą za tobą. Dlaczego zostawiłeś je takie samotne?
Zatrzymał się i odkrzyknął:
– Powiedz im, że trochę później przyślę do nich moje magiczne skarpetki, żeby je stamtąd zabrały.
Jednak Season stanęła u dołu z butami w rękach, nie dając za wygraną.
– Zabieraj je stąd, w tej chwili! – zawołała i rzuciła w Eda najpierw jednym, a potem drugim ciężkim butem. – Za każdym razem, kiedy wracasz do domu, salon sprawia wrażenie sklepu ze starzyzną!
Buty nie doleciały do Eda i zaraz zaczęły staczać się z powrotem po schodach. Season zareagowała na to w ten sposób, że kopniakami wyrzuciła je do hallu. Ed zdecydował się zejść na dół. Zebrał buty i ustawił na właściwym miejscu. Dopiero wtedy udał się do sypialni Sally.
Dziewczynka leżała zwinięta w kłębek w ciężkim, rzeźbionym, dębowym łóżku. Przykryta była pstrokatą kołderką, którą Season kupiła kilka lat temu w modnym sklepie na Lexington Avenue. Zasypiała już, ale kiedy Ed zaskrzypiał drzwiami, poruszyła się, uniosła głowę z poduszki i uśmiechnęła się do niego.
– Cześć, tato – powiedziała sennym głosem.
– Cześć, mała.
– Czekałam na ciebie, ale długo nie wracałeś. Mamusia wyrzuciła twoją kolację na śmietnik.
– Wiem. – Ed usiadł na skraju łóżka i pogłaskał głowę dziewczynki pokrytą jasnymi kędziorami. – Dilys właśnie przyrządza dla mnie omlet.
– Jeśli nie będziesz jadł regularnie, dostaniesz niestrawności. Pani nauczycielka tak powiedziała.
Sally popatrzyła na niego uważnym spojrzeniem. Mimo że miała dopiero sześć lat, bardzo przypominała swoją matkę. Te blond włosy, długie nogi i duże niebieskie oczy przywodzące na myśl zaskakujące stworzenia z kreskówek Disneya… Ed pochylił się i pocałował ją w czoło. Wyczuł zapach dziecięcego mydła, cukierków i czystej pidżamy.
– Kocham cię – powiedział z uśmiechem.
– Ja też cię kocham – odpowiedziała.
Przez chwilę milczeli, po czym Sally odezwała się:
– Co to jest cholerna farma?
– Dlaczego tak mówisz?
– Nie wiem. Mamusia powiedziała tak przez telefon do cioci Vee dziś rano. Kilka razy powtarzała: ta cholerna farma, ta cholerna farma.
Ed palcem