Głód. Graham Masterton
i uważnym obserwatorem i we właściwym momencie przystąpić do zbierania plonów swej ciężkiej pracy.
Niespodziewanie wtrącił się Jack.
– Popatrzcie tylko, co to jest? Tam, przed nami, lekko po prawej stronie.
Ed odwrócił się. Daleko przed nimi, może w odległości trzech mil, jakby jakiś cień wisiał nad polem złocistej pszenicy. Cień miał kształt nieregularnej, brązowej plamy, pokrywającej powierzchnię około pięciu – sześciu akrów.
– Cholera jasna – zaklął Willard. – A więc jednak.
Helikopter zatoczył szeroki łuk i zbliżyli się do plamy od południowego zachodu. Nie było już wątpliwości. Zaraza dotarła i tutaj, do miejsca odległego o ponad pięć mil od punktu, w którym została zauważona po raz pierwszy. Ed polecił Dysonowi, aby zawisł nad zaatakowanym obszarem. Sam uważnie rozglądał się dookoła. Nie miał już wątpliwości, że zaraza błyskawicznie się rozszerza i przenosi z miejsca na miejsce. Zdał sobie sprawę, że tylko błyskawiczne działanie może ocalić South Burlington od największej katastrofy w całej historii farmy. O ile i tak nie jest już na wszystko za późno.
– Okay – odezwał się po chwili. – Sprawdźmy jeszcze wschodnią część.
Przelot nad całą farmą zabrał im czas aż do drugiej po południu. Do chwili, gdy Dyson po raz ostatni wylądował na małym pastwisku za budynkami, doliczyli się siedmiu większych i trzech mniejszych plam na pszenicy.
Z helikoptera pierwszy wysiadł Ed, po nim wyskoczyli Jack i Willard.
– No i co? – zapytał Jack, przecierając o koszulę swoje przeciwsłoneczne okulary. – Co teraz robimy?
– Nie wiem – odparł Ed. – W tym momencie nic. Najpierw chcę usłyszeć, co będzie miał do powiedzenia doktor Benson.
– Czy później zatelefonujesz do senatora? – zapytał Willard.
Ed spojrzał na niego. Willard, zrobiwszy przesadnie niewinną minę, starannie gładził wąsy.
– Być może – powiedział. – Być może poproszę go, żeby teraz spłacił swój dług.
– W porządku. Jeśli więc pozwolisz, zaraz zatelefonuję do doktora Bensona i sprawdzę, czy już do czegoś doszedł. Będziesz w domu?
– Tak. Sądzę, że spędzę w domu większość popołudnia.
Ed przeszedł przez pastwisko, przeskoczył niski płotek i skierował się ku frontowym drzwiom budynku mieszkalnego. Był to schludny domek o ładnych proporcjach, z dwoma zaokrąglonymi białymi balkonami i dachem krytym gontem. Skośny dach opadał w kierunku północnym aż do płaskiego pokrycia werandy. Budynek ten nie wyglądał na siedzibę, którą wybrałby dla siebie Dan Hardesty, i rzeczywiście, niedawno Ed odkrył, że jego ojciec nie miał na ten wybór zbyt wielkiego wpływu. Wybudował go wspólnik ojca z jego młodzieńczych lat, Ted Zacharias, i pewnego dnia sprzedał mu go, razem z dwudziestoma tysiącami akrów ziemi ornej. To odkrycie nie zdziwiło Eda: jego ojciec był człowiekiem interesu i jeśli chodzi o gusta i umiłowanie piękna – coś takiego było mu zupełnie obce.
Wkroczywszy na dziedziniec, Ed od razu zauważył szarego cadillaka seville parkującego przed wejściem do domu i siedzącego w samochodzie szofera, przyodzianego w uniform o krzykliwych kolorach i palącego papierosa. A więc na farmie była matka. Otwierając drzwi wejściowe, podrapał się po szyi ruchem, który wykonywał, ilekroć był niezbyt pewny siebie. Matka zawsze wprawiała go w stan napięcia. Season dobrze o tym wiedziała. Zawsze po wizycie starszej pani musiała go długo uspokajać i masować czule, zanim wreszcie doszedł do siebie.
Pani Ursula Hardesty była jedną z przyczyn, dla których wiele lat temu opuścił farmę.
Kiedy wszedł do środka, ujrzał ją stojącą w hallu. Była wysoką, kościstą starszą panią. Miała na sobie jasnozieloną sukienkę od Yves St. Laurenta, do której już dwadzieścia lat temu była zbyt stara. Ponadto miała blade, szkliste oczy i bardzo pomarszczoną szyję, z której jednak dumnie zwisał potrójny sznur prawdziwych pereł. Posłała Edowi krzywy uśmiech i uniosła w górę ręce, jak ktoś dający znaki przepływającemu obok statkowi.
– Edward, mój drogi, cieszysz się, że przyjechałam do ciebie?
– Tak, mamo. Bardzo się cieszę.
Podszedł do niej i objął ją w talii tak, że prawie jej nie dotykał. Tylko raz, bardzo krótko, musnął ustami jej policzek.
– Nie wyglądasz najlepiej, mój drogi. Czy ciągle popijasz odżywki, które ci przyniosłam?
– Kiedy tylko pamiętam. Miałem po prostu ciężką noc, to wszystko.
Pani Hardesty zerknęła do salonu, gdzie na krześle z wysokim oparciem siedziała Season. W ręce trzymała dymiącego papierosa.
– Mam nadzieję, że nie doświadczasz żadnych poważnych kłopotów – powiedziała głosem kruchym jak chińska porcelana.
– To znaczy, masz nadzieję, że zbyt często nie kłócę się z Season. Czy to miałaś na myśli?
Pani Hardesty zrobiła minę, jakby słowa syna sprawiły jej wielki ból.
– Nigdy nie miałam nic przeciwko tej damie, jednak nie mogę się zgodzić, aby robiła z siebie delikatną panienkę na tej wielkiej farmie. Nie mam nic przeciwko modzie i elegancji, ale czy ta damulka sprawiła już sobie kalosze?
– Mamo, nie zaczynaj wszystkiego od początku. Season stopniowo i bardzo mądrze aklimatyzuje się w South Burlington. Bądź co bądź, jest to ogromna odmiana w stosunku do Nowego Jorku. To przecież ogromny szok dla Season, taka nagła zmiana warunków życia. Musimy dać jej dużo czasu, żeby się do tego wszystkiego przyzwyczaiła.
– No cóż – westchnęła pani Hardesty z dezaprobatą. Wykrzywiła usta w niechętnym grymasie.
– No cóż, matko – odpowiedział Ed podobnym westchnieniem. – A jeśli chodzi o to, kiedy Season kupi sobie jakiekolwiek kalosze… Myślę, że nastąpi to wtedy, kiedy Gucci zaprojektuje jakieś drogie, z czerwonymi i zielonymi paseczkami.
– To w końcu twoja sprawa. Jeśli chcesz dźwigać cały ten ciężar, jakim jest ta farma, wyłącznie na swoich barkach… Naprawdę, zależy to wyłącznie od ciebie. Zdaje się, że nie mam na to żadnego wpływu.
– Zgadza się, nie masz – stwierdził Ed. – A teraz podejdź do barku i przyrządź sobie jakiegoś drinka, zanim zacznę się na ciebie złościć. Mam tyle poważnych problemów na farmie, że jeszcze ten jeden jest mi absolutnie niepotrzebny.
– Mam nadzieję, że nie mówisz o naprawdę poważnych problemach – odezwała się pani Hardesty, kiedy przechodzili do salonu.
– O umiarkowanie poważnych. Pszenica zaczyna gnić na polach. Ciągle nie wiemy z jakiego powodu.
Pani Hardesty zmarszczyła czoło.
– A więc to jest poważne. Zdaje się, że w każdej chwili powinieneś rozpocząć żniwa.
Ed podszedł do Season, uścisnął jej ramię i pochylił się, aby pocałować ją w policzek. Ubrana była w obcisłe, ciemnoniebieskie aksamitne spodnie i w kremową jedwabną bluzeczkę. Niedawno umyła włosy, które lśniły teraz i luźno opadały na plecy.
– Jak wygląda sytuacja? – zapytała.
Ed wzruszył ramionami.
– Na razie trudno coś konkretnego powiedzieć. Zaraza ciągle się rozszerza. Ujrzeliśmy plamy na terenie całej farmy.
– Czy doktor Benson się odezwał?
– Willard właśnie próbuje się z nim skontakować.
Pani Hardesty rozsiadła się w wielkim fotelu pokrytym aksamitną narzutą, stojącym przy kominku,