Koronkowa robota. Cezary Łazarewicz
Trelę do domu, opowiadając mu o zamordowaniu panienki. Śnieg nieustannie pada.
Zaremba wita wachmistrza na werandzie.
„Przeciętny wojskowy, nieokrzesany i właściwie nienadający się do prowadzenia spraw tego gatunku” – tak zapamięta go Zaremba.
Idą do pokoju córki. Światło lampy naftowej jest słabe, więc Trela wyciąga służbową latarkę. Świeci nią po pokoju, szukając śladów włamywacza i miejsca, w którym mógł się dostać do domu. Pyta o uchylone okno, ale ma ono tylko trzydzieści osiem centymetrów. To zbyt mało, żeby dorosła osoba się przez nie przecisnęła. Zresztą ani na parapecie, ani na zakurzonej podłodze nie ma śladów, by ktokolwiek próbował je forsować. Na zewnątrz podobnie. Okno jest dość wysoko, więc jeśli ktoś próbowałby wejść, musiałby zadeptać śnieg. A ten jest nienaruszony. Zaremba się jednak upiera, że córkę zabili włamywacze. Razem z wachmistrzem szukają ich śladów na zewnątrz przy werandzie.
– Są! – krzyczy do Treli i każe mu ruszyć ich tropem.
Wachmistrz oświetla sobie drogę latarką. Odciski w śniegu są małe, okrągłe, jakby po damskich pantoflach bez obcasów. (Tak je w swoich zeznaniach opisze żandarm). Nie są zbyt wyraźne, bo przyprószył je śnieg. Nie ma ich zdjęć, bo stopniały, zanim rano przyjechała policja.
Prowadzą wzdłuż wschodniej ściany budynku aż do basenu. Tak domownicy nazywają betonową nieckę, w której latem pluskają się dzieci. Teraz wygląda jak lodowisko. W zmrożonej tafli ogrodnik wyrąbał przerębel i czerpie się z niej wodę do gospodarstwa.
Naprzeciw basenu jest piwnica. Do niej też prowadzą ślady.
– Tam się ktoś schował! – krzyczy do Treli Zaremba.
Wachmistrz wyciąga z kabury nabity rewolwer i wolno stąpa po schodkach w dół. Klamka jest uszkodzona, więc żeby wejść do środka, trzeba mocno pchnąć drzwi. Po prawej i lewej jest miejsce na węgiel, na wprost nieczynny piec ogrzewania centralnego. Ani śladu po włamywaczu.
Tropy prowadzą dalej wzdłuż domu do małej werandy, przy której jest pokój Rity.
– Przecież to proste – tłumaczy inżynier mało rozgarniętemu żandarmowi. – Uciekając wzdłuż ściany domu obok piwnicy i basenu, minął małą werandę i przeskoczył przez mur.
Willa Zaremby otoczona jest wysokim, dwumetrowym murem, a miejscami metalową siatką. W okolicach małej werandy mur jest najniższy. To logiczne, że włamywacz wybrał właśnie to miejsce, by wejść do ogrodu. Tu, w puszystym, głębokim śniegu, powinny być dalsze tropy.
Wachmistrz szuka ich w towarzystwie ogrodnika Kamińskiego i Stasia. Penetrują okolice płotu. Niczego jednak nie widzą.
Wygląda na to, że napastnik dotarł do schodów małej werandy, a potem zniknął, bo tam się wszystko kończy.
– Nic nie znaleźliśmy – meldują ojcu.
„Byłem zgnębiony – notował później Zaremba. – Nikt nie odnajdzie zabójcy mego dziecka”.
O godzinie drugiej wachmistrz Trela telefonuje z oddalonej o kilometr kancelarii magazynów amunicji. Prosi o pomoc dyżurnego oficera Policji Państwowej miasta Lwowa. Mówi, że w Brzuchowicach zamordowano siedemnastoletnią Elżbietę, córkę architekta Zaremby. Dyżurny natychmiast stawia na nogi policjantów z komisariatu w Rzęśnie Polskiej i Józefa Frankiewicza, komendanta lwowskiej policji. Dwadzieścia minut później nadkomisarz Frankiewicz siedzi już w służbowym samochodzie i razem z wywiadowcami – aspirantem Bolesławem Respondem i przodownikiem Walentym Lorchem – ruszają w drogę do Brzuchowic. Pogoda jest fatalna. Śnieg zasypuje drogę, więc pokonanie dziesięciokilometrowego odcinka, co zwykle trwa kilkanaście minut, zajmuje im prawie półtorej godziny. W pewnym momencie gubią drogę, kluczą, nie mogą znaleźć willi. W końcu porzucają samochód w lesie. Idą pieszo.
Do willi w Brzuchowicach docierają dopiero o czwartej. Są już tam dwaj policjanci z Rzęsnej Polskiej – starszy posterunkowy Gustaw Szwajcer i przodownik Józef Nuckowski – oraz dwóch nocnych stróżów, których postawili na straży pokoju Lusi.
Gospodarz siedzi przy wielkim stole w jadalni. Ma na sobie krótkie czarne futro. Na widok policjantów ze Lwowa podnosi schowaną w dłonie głowę.
– Bandyci córkę mi zamordowali – ożywia się.
Śledczy przypominają Zarembie Flipa i Flapa. Starszy i tęgi to Frankiewicz, młodszy i szczupły – Respond. Obaj taktowni, delikatni. Siadają nawet przy stole, by pocieszyć i wesprzeć.
Wszędzie chodzą razem. Zaglądają w każdy kąt, każdy zaułek. Długo oglądają trupa i naradzają się ze sobą. Czasem o coś zagadną Zarembę. Na przykład czy jest bogaty. Albo czy trzyma pieniądze w domu? („Trzymam w banku we Lwowie” – odpowiedział Zaremba, nie bardzo wiedząc, co śmierć jego córki może mieć wspólnego z jego lokatami bankowymi). Potem ten starszy mówi coś, czego Zaremba nie może zrozumieć: że powinien im ułatwić śledztwo i zachowywać się „po męsku”.
– Mój Boże! – Inżynier załamuje ręce. – Czym ja mogę ułatwić? Ja nic nie wiem.
O siódmej czterdzieści dwie robi się w Brzuchowicach jasno. Frankiewicz i Respond odkrywają na ścianach pokoju Lusi krwawe plamy. Znów przychodzą do inżyniera. Nie są już współczujący i mili. Są szorstcy, zimni, nieprzyjemni.
– Panie Zaremba, to nie był napad bandycki – tłumaczy mu Frankiewicz. – Pan powinien najlepiej wiedzieć, kto miał interes w zamordowaniu pańskiego dziecka. Niechże się pan wygada.
Zaremba robi wielkie oczy:
– Nikt nie miał interesu w zamordowaniu Lusi – odpowiada śledczym.
Ta kwestia nie podoba się inspektorom. Każą wyprowadzić go do jego pokoju i w drzwiach stawiają na straży mundurowego policjanta. Ma nie spuszczać go z oka.
„Boże, czego oni ode mnie chcą?” – zastanawia się Zaremba.
Nikt mu nic nie mówi. Nikt o nic nie pyta. Każą tylko siedzieć w pokoju i czekać na przyjazd prokuratorów.
Po dziewiątej przywozi ich ze Lwowa Respond. Jest ich dwóch – podprokurator Emil Krynicki i sędzia śledczy Zdzisław Kulczycki.
Inżynier nic z tego nie rozumie. Bo zamiast szukać sprawcy napadu, prokurator pyta policjanta, czy Zaremba jest dobrze izolowany.
„Siedziałem sam – ściskając oburącz obolałą, nic nierozumiejącą głowę. Kiedy już skończą te swoje protokoły? I co z tego wszystkiego będzie?”
Słyszy tupot dziesiątków kroków przemierzających willę. Gwar, krzyki, rozkazy, polecenia. Widzi przez okno, jak na podwórko, nie wiadomo po co, wjeżdża wóz strażacki. Strażacy parkują pod basenem, wyciągają węże i wypompowują z niego wodę. Czego tam szukają?
I zaraz ta gromada ludzi, stojąca dotąd przy basenie, wpada do jego pokoju. Każą mu zdjąć koszulę. Stoi więc nago przed nimi, a oni oglądają go jak rzeźbę w muzeum. Uważnie patrzą na jego ręce, nogi, pośladki.
Pytają, skąd się wzięły rubinowe plamy na jego koszuli nocnej.
„Uparta, niepojęta dla mnie niechęć nie prysnęła – wspomina Zaremba. – Jakoby się jeszcze wzmogła”.
Zaremba prosi prokuratora:
– Proszę mi pozwolić nakarmić dziecko!
– Niech cierpi! – odpowiada na to Krynicki.
O piętnastej trzydzieści cztery zachodzi słońce nad Brzuchowicami. Na podwórku parkuje karawan. O siedemnastej śledczy wzywają Zarembę do różowego pokoju. Mówią, że może pożegnać się z córką. (Obok łóżka stoi otwarta trumna, do której zaraz